Tydzień nic nie pisałem, wrzucam więc takie krótkie i niezobowiązujące opowiadanie kryminalne, które popełniłem jakiś czas temu...
Jestem na Szerokiej, w niewielkiej i przytulnej
restauracyjce „Manekin”. Dopiero południe, większość stolików jest jeszcze
pusta, mogę więc w spokoju zjeść swojego naleśnika z mięsem mielonym i nie
obawiać się, że kogoś trącę łokciem, albo że ktoś inny będzie mnie irytował głośnym
gadaniem. Mam kaca, dlatego cisza oraz spokój są przeze mnie wręcz pożądane.
W zamierzchłych czasach, zanim jeszcze porzuciłem studia
historyczne i zostałem policjantem, pracowałem w tym lokalu na pół etatu. Byłem
kelnerem. To fajna robota, zwłaszcza, że „Manekin” znajduje się w centrum
miasta. Tu zawsze jest ruch, kręcą się turyści, ktoś zostawi napiwek, a co
bardziej obrotni kelnerzy potrafią nawet uzbierać sobie z nich drugą pensję. Byłem
jednym z takich gości. Teraz lubię tu przychodzić, bo wiem, jak przygotowywane
jest jedzenie, i znam kierowniczkę; dziesięć lat temu oboje najęliśmy się do
pracy w „Manekinie”.
Agnieszka właśnie dziś jest na posterunku. Uśmiecha się
na mój widok. Dawno się nie widzieliśmy, więc na pewno będzie chciała pogadać.
– Cześć, Sławek. Smakuje?
– Naleśnik z mięsem zawsze.
Agnieszka marszczy brwi. W wyrazie mojej twarzy dostrzegła
chyba coś niepokojącego.
– Nie wyglądasz najlepiej. Wszystko w porządku?
– Mam dużo stresu w pracy – wzruszam obojętnie ramionami.
– Wiesz jak jest.
Wcale nie wie; nawet przez myśl jej nie przejdzie, jaką
mam uciążliwą robotę. Ale kiwa głową.
– Wiesz – uśmiecha się – drzwi naszego lokalu są dla
ciebie zawsze otwarte. Jak będziesz chciał, to po starej znajomości mogę ci u
nas załatwić jakąś fuchę.
Nie mam ochoty na żarty, ale odwzajemniam uśmiech.
– Dzięki, Aga. Może kiedyś skorzystam.
Oddala się w stronę kuchni, ja tymczasem pochłaniam
naleśnika i popijam solidnym łykiem wody. W kieszeni płaszcza brzęczy moja
komórka. Dzwoni Jasiński.
– Dzień dobry, szefie! Nie przeszkadzam?
Jego głos w połączeniu z moim kacem sprawia, że robię się
poirytowany.
– Jest środek niedzieli, więc sam się domyśl – odpowiadam
z przekąsem.
W słuchawce słyszę delikatne chrząknięcie.
– Nasi ludzie znaleźli na Reja martwą kobietę. Wygląda na
jakieś dwadzieścia lat, więc to pewno studentka – informuje Jasiński. Wreszcie
nauczył się rozmawiać jak człowiek. Krótko, zwięźle i na temat.
– Za piętnaście minut będę. Cześć – odpowiadam i
rozłączam się.
Toruń to wbrew pozorom małe miasto; z jednego krańca na
drugi można się dostać na piechotę w nieco ponad dwie godziny. Parę razy
sprawdzałem. Co prawda nogi potem bolały niemiłosiernie, ale przynajmniej wiem,
że się da.
***
Kwadrans później jestem na miejscu.
Stoimy pod bramą jednej z kamienic przy ulicy Reja.
Miejsce zbrodni odgrodzono żółtą taśmą, wokół ciała młodej dziewczyny uwija się
kilku techników. Pochylam się nad leżącą na plecach denatką. Jej brzuch wygląda
jak otwarta puszka z konserwą. Od specyficznego, metalicznego zapachu krwi,
robi mi się niedobrze.
To musiała być ładna dziewczyna. Długie blond włosy,
delikatnie opalona skóra, małe stopy z pomalowanymi bezbarwnym lakierem
paznokciami. Sądzę, że gdyby nie rozpruty brzuch, byłaby naprawdę piękna.
Słońce dzisiaj grzeje solidnie, więc zdejmuję płaszcz, bo
jest mi gorąco. Po chwili spośród policjantów i tłumu gapiów wyławia mnie
wzrokiem Jasiński. Podchodzi do mnie z tym swoim wielkim skoroszytem w ręku i
nie może się doczekać, aż zacznę zadawać pytania.
– No to co mamy? – pytam.
Jasiński niecierpliwe otwiera swoją tajemniczą księgę.
Zdążył już nawet zrobić notatkę.
– W kieszeni kurtki zmarłej znaleźliśmy portfel z dowodem
osobistym i prawem jazdy – wyjaśnia, to patrząc na mnie, to znów w swoje
notatki. – Ciało należy do niejakiej Karoliny Mireckiej, urodzonej w 1990 roku
we Włocławku…
– Mhm. A co ofiara robiła w Toruniu?
– Pewno studiowała… – Jasiński wzrusza ramionami.
Patrzę na niego z pobłażaniem.
– Po pierwsze: jest środek wakacji. Po drugie: dziewczyna
miała już 24 lata, więc na dobrą sprawę w czerwcu powinna była skończyć studia.
Nie możesz z góry zakładać, że każda martwa dwudziestoparolatka w tym mieście
była studentką.
Jasiński uśmiecha się głupkowato. Przyznaje mi rację i przeprasza.
Pytam, czy rozmawiał ze świadkami.
– Świadków nie ma – wzdycha. – Godzinę temu facet
nazwiskiem Baryłka zauważył zwłoki pod blokiem, chyba akurat wychodził z psem
na spacer.
– Rozmawialiście z nim?
– Tak, ale on nic więcej nie wie.
Milczę. Przyglądam się ciału.
– Wygląda na to, że dziewczyna została wypchnięta z
samochodu.
– Skąd pan wie?
Wskazuję na lewy łokieć i ramię denatki.
– Widzisz? Ktoś, nawet nie zatrzymując się, wyrzucił ją z
auta, stąd najprawdopodobniej te otarcia…
– Myśli pan, że dziewczyna jeszcze wtedy żyła?
– Być może. Ale z takim rozoranym brzuchem, śmierć to
kwestia kilku godzin.
– Czemu morderca to zrobił? – pyta Jasiński.
Rozkładam bezradnie ręce.
– Pewno ją torturował… – odpowiadam, a potem wstaję i
zwracam się do techników: – Zabierzcie ciało do prosektorium, póki jeszcze
dziennikarzyny nie zleciały się jak muchy do gówna.
***
Sprawa morderstwa Karoliny Mireckiej ciągnie się od
dobrych dwu tygodni. Ani ja, ani moi ludzie praktycznie niczego w tym czasie
nie zdołaliśmy się dowiedzieć. Rozmawialiśmy z koleżankami zamordowanej, od
których tego feralnego ranka wracała. Podobno wszystkie trzy były na imprezie. Mirecka
tańczyła z kilkoma typami, ale nic ponad to. Około piątej nad ranem koleżanki
Mireckiej wróciły do domu, ona natomiast bawiła się dalej w najlepsze.
Rozmowa z rodzicami zamordowanej także nie przyniosła
żadnych konkretnych informacji. Było mi ich naprawdę żal. Do momentu, gdy matka
Mireckiej wpadła w histerię. Rzuciła się na mnie i o mało co nie rozorała mi
gęby paznokciami. Pieprznięta baba. Tak jakbym to ja był winny śmierci ich
córki.
Ojciec natomiast długo nic nie mówił. Jako emerytowany
policjant wiedział, jak sobie w takich sytuacjach radzić; wstał, poszedł do
barku, nalał sobie szklankę wódki i wypił duszkiem.
– Nie wiem, w jaki sposób to zrobicie – powiedział,
zaciskając pięści w złości – ale musicie dorwać skurwysyna, który zabił moją
córkę. Po prostu musicie.
Żadnego punktu zaczepienia. Rozmawiałem osobiście z
właścicielem dyskoteki, w której bawiły się dziewczyny. Nie był skory do
rozmowy, pewno w obawie, że zamknę mu ten lokal albo pójdzie fama, że po
„Milionie” krąży seryjny morderca i skończą się zyski z weekendowych imprez.
Odesłał mnie jednak do jednej z kelnerek, która pracowała w tamtą noc.
Przedstawiam się i informuję, w jakiej przychodzę
sprawie. Wyciągam fotografię Mireckiej.
– Pamiętam tę dziewczynę – przypomina sobie
dwudziestoczteroletnia brunetka o imieniu Marta. – Ta cała Mirecka bywała u nas
bardzo często. Czasami przychodziła sama.
– Sama? Na imprezę? – dziwię się.
Kelnerka kiwa głową.
– No i co robiła? – ciągnę ją za język.
– Urzynała się jak świna albo podrywała facetów. To
zwykła dziwka.
Zaczyna się robić ciekawie.
– Mówisz to, bo jej nie lubisz, czy to oznacza, że
Mirecka szukała gości, którzy zapłaciliby jej za seks?
– Tego nie wiem – odpowiada kelnerka – choć takie
chodziły słuchy. Kilka razy była tak pijana, że znajdowaliśmy ją zarzyganą i
nieprzytomną w łazience. Innym razem jacyś faceci naśmiewali się z niej,
mówili, że jest „małą kurewką”. Ona udawała, że ich nie słyszy, ale potem całą
noc zamawiała wódkę i piła, aż padła pod stolikiem. Chyba chciała w ten sposób
zagłuszyć swój wstyd.
– Musiałyście się dobrze znać, skoro tyle o niej wiesz –
mówię.
Chwila milczenia. Marta wyciera szklankę i odstawia na
półkę.
– Po prostu widziałam, co ona ze sobą robi. Raz nawet nie
potrafiła powiedzieć, gdzie mieszka, więc po pracy wzięłam ją do siebie. Jak
wytrzeźwiała, zerwała się z łóżka i bez słowa wybiegła z mieszkania.
– Rozmawiałyście potem?
Smutnieje i kręci przecząco głową.
– Potem dowiedziałam się, że nie żyje.
Nie mam więcej pytań. Zostawiam swoją wizytówkę na
wypadek, gdyby dziewczynie coś się przypomniało i wychodzę.
***
Spotykam się raz jeszcze z koleżankami Mireckiej. Powinienem
wziąć ze sobą Jasińskiego, ale udało mi się wymknąć z komendy niezauważonym.
Całe szczęście, bo nie mogę już patrzeć na ten jego pieprzony skoroszyt, z
którym się nigdy nie rozstaje.
Dziewczyny wynajmują niewielkie mieszkanie w wieżowcu na
Rubinkowie. Lipcowy upał sprawia, że wchodzę do mieszkania zasapany i mokry od
potu.
– Może szklankę wody? – proponuje od drzwi Kasia.
– Chętnie, tylko zimną.
Siadamy przy stole w kuchni. Dziewczyny dopytują, jak
przebiega śledztwo. Nie mogę im powiedzieć, że nijak i że pewno gówno ustalimy,
bo nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Mówię więc wymijająco, że jesteśmy na
dobrej drodze do zidentyfikowania sprawcy.
– To dobrze – odzywa się Wiktoria. – To, co się stało,
jest straszne! Ten skurwysyn, który to zrobił, powinien wisieć! Jak można komuś
rozpruć brzuch i zostawić jak śmiecia na ulicy – krzywi się, blednie.
Nagle słyszę kroki w korytarzu i do kuchni wchodzi młody
mężczyzna w samych bokserkach. Jest szczupły i ma nie więcej, niż dwadzieścia
pięć lat. Kasia podrywa się z taboretu i podchodzi do niego.
– Och, Piotrek, idź się ubierz! Mamy gościa.
Chłopak rozgląda się trochę nieobecnym wzrokiem. Wreszcie
mnie dostrzega.
– Ojej, przepraszam pana – rumieni się, zakłopotany –
myślałem, że nikogo nie ma…
– Nic się nie stało – macham ręką. – Podkomisarz Sławomir
Krok.
Ściskam mu dłoń. Wyraźnie wyczuwam niechęć ze strony
chłopaka.
– Piotr – przedstawia się. – Po co pan tu przyszedł?
– Podkomisarz Krok prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa
Karoliny – wyjaśnia Wiktoria.
– Mhm – kiwa głową Piotr. – To wy tu sobie gadajcie, ja
tylko sok wezmę…
Kiedy wraca do pokoju, Kasia gotowa jest mnie wręcz
przepraszać za jego niekulturalne zachowanie.
– Piotr nie zawsze taki jest, po prostu bardzo przeżywa
śmierć Karoliny i bywa trochę skołowany…
– Rozumiem, nic się nie stało.
– Wie pan, to był dla nas wszystkich ogromny szok –
ciągnie dalej Kasia. – A Piotr to poeta, więc sam pan wie, jest bardzo wrażliwy…
Wciąż trudno mu się pogodzić z tym, co się stało…
Kiwam głową. „Może i poeta – myślę sobie – ale patrząc na
ten zamulony wyraz twarzy, Piotr to przede wszystkim wielki miłośnik jointów”.
***
Miesiąc później spotykam się z dziennikarzem popularnego tygodnika.
Ludzie chcą wiedzieć, w jaki sposób zidentyfikowałem sprawcę głośnego
morderstwa studentki z Torunia.
Umawiamy się w przytulnej knajpce na Szerokiej. Jest
środek lata, żar leje się z nieba, wybieramy więc stolik w klimatyzowanym
pomieszczeniu w środku lokalu.
– Prawdopodobnie nigdy nie ujęlibyśmy mordercy, gdyby nie
moja wizyta w mieszkaniu, które wespół z koleżanką wynajmowała jego dziewczyna.
– mówię, popijąc mrożoną herbatę. – Dużo w tym wszystkim przypadku.
– A czy to prawda, że Kozielski był zakochany w swojej
ofierze? – dopytuje dziennikarz.
Kręcę przecząco głową.
– Ani trochę. Kozielski kochał swoją dziewczynę, byli
razem od trzech lat.
Pismak wygląda na zbitego z tropu.
– To ja już nic nie rozumiem… – wzdycha.
Poprawiam się na krześle, przygotowując się do dłuższego
monologu.
– Tak jak mówię, Piotr Kozielski bardzo kochał swoją
dziewczynę. Troszczył się o nią, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jednak
kiedy Katarzyna Obremska, czyli jego dziewczyna, zaczęła się przyjaźnić z
Mirecką, mroczna natura chłopaka dała o sobie znać.
– Czy to dlatego, że Mirecka była prostytutką?
– Tak. Kozielski próbował ustrzec swoją dziewczynę przed
zgubnymi wpływami Mireckiej, lecz Obremska, mająca dość uległy charakter,
szybko poddała się wpływom nowej przyjaciółki… Spotykały się i imprezowały.
Mirecka, znana ze swojej towarzyskiej natury, coraz częściej zaczęła zabierać
Katarzynę na dyskoteki. Kozielski był z tego powodu zły, by nie powiedzieć:
wręcz wkurwiony. Para coraz częściej się kłóciła, bo Kozielski chciał, by
Obremska zostawała z nim w domu, ta zaś wolała ganiać z nową przyjaciółką po
klubach. Dodatkowo obie przygarnęły do siebie Wiktorię Strugę, przyznać trzeba,
niezbyt lotną ani urodziwą dziewczynę, która z chęcią zaprzyjaźniła się się z
popularniejszymi koleżankami. Mirecka miała coraz większy wpływ na obie
dziewczyny, a Kozielski – wiedząc, czym Włocławianka trudni się w przerwach
wolnych od studiowania – obawiał się, że wciągnie w ten proceder także jego
dziewczynę. Wpadł więc na pewien pomysł. Któregoś dnia, gdy Obremska pojechała
na weekend do rodziców, postanowił iść do „Miliona”. Wiedział, że Mirecka jest
stałą bywalczynią klubu, liczył więc na to, że i tego wieczora ją tam spotka.
Nie mylił się – studentka jak zwykle pojawiła się w klubie i jak zwykle urżnęła
się w trzy dupy, a potem podrywała facetów. Z jednym takim wyszła z klubu. Para
pojechała na Reja, do mieszkania mężczyzny. Tymczasem Kozielski ruszył w ślad
za nimi. Do rana czekał na Mirecką pod kamienicą. Powiedział mi, że chciał z
nią tylko porozmawiać, ale nie do końca mu w to wierzę.
Dziennikarz kiwa w zadumie głową.
– No właśnie – mówi – przecież ofiara miała rozpruty
brzuch, a w aucie mordercy znaleziono tasak, prawda?
– Jest pan świetnie poinformowany. No więc, rano Mirecka
wyszła od tamtego faceta i w bramie spotkała Kozielskiego. Mężczyzna poprosił
ją o rozmowę. Mirecka zgodziła się, bo znała go dość dobrze. Kozielski
zaproponował, że podwiezie ją do domu, ale po drodze zatrzymali się w lesie. Błagał
Mirecką, by dała spokój jego dziewczynie, bo sprowadza ją na złą drogę. Ale
Mirecka wyśmiała go, a Obremską nazwała „głupią dupą, która nie daje jej
spokoju”. Wywiązała się między nimi sprzeczka. W pewnym momencie Mirecka
spoliczkowała chłopaka. Kozielski, niewiele myśląc, wyciągnął spod siedzenia
tasak i zadał Mireckiej cios w brzuch.
– Swoją drogą, skąd miał tasak w samochodzie? – dziwi się
dziennikarz.
– Narzędzie zbrodni Kozielski zabrał z domu. Jego ojciec
jest masarzem – odpowiadam. – Chłopak twierdził, że chciał tylko postraszyć
Mirecką, ale – cytuję – „wyszło inaczej”… Mirecka momentalnie straciła
przytomność. Po paru minutach Kozielski zdał sobie sprawę, że dziewczyna nie
żyje. Zaczął panikować. Ubzdurał sobie, że jeśli ciało podrzuci pod kamienicę
na Reja, to może nie wyjdzie na jaw, że to on zabił dziewczynę. Tamtejsza
okolica nie należy do bezpiecznych, a porzucenie ciała w bramie obszczanej
kamienicy miało gwarantować, że policja uzna za sprawcę jakiegoś okolicznego menela…
Kozielski, jak pomyślał, tak zrobił. Resztę już pan na pewno wie z mediów.
Dziennikarz kiwa głową, poprawia okulary. Zapisuje coś w
swoim notesie.
– Dobrze – mruczy pod nosem. – To jeszcze jedna rzecz, o
którą chciałbym zapytać… Jak pan doszedł do tego, kto jest mordercą?
Uśmiecham się z satysfakcją. Ile już razy odpowiadałem na
to pytanie? Mówię to, co zwykle w takich sytuacjach.
– Drogą dedukcji, szanowny panie. Drogą dedukcji…