poniedziałek, 30 marca 2015

WOKÓŁ KSIĄŻKI: ...I nie tylko - sukces mały i duży

Nigdy nie jest tak, że osiągnięcie sukcesu to wyłącznie nasza zasługa. Za wydaniem płyty stoją producenci, właściciele studia, realizatorzy dźwięku; czasem jest to rzesza ludzi. Tak samo z książką - ktoś musi się natyrać przy oprawie graficznej, składzie i łamaniu, dystrybucji. O starożytnych wodzach mówi się, że za sukcesem każdego z nich stał jeszcze ktoś. Czasami żona, kochana, bywało, że i niewolnicy byli najbliższymi współpracownikami cesarza, choć na kartach książek próżno szukać ich imion... Ale sukces to nie tylko wielkie rzeczy. Wielu ludziom kojarzy się z blichtrem, pieniędzmi, sławą. A wychowanie dziecka? Czy samotna matka, która wychowała dziecko na porządnego człowieka, nie osiągnęła sukcesu? Wszyscy wiemy, że to, iż nie piszą o niej gazety i nie mówią telewizje, nie oznacza, że ta kobieta jest przegrana.

Sukces to również bardzo małe rzeczy, np. nauka gotowania. Kiedyś nie umiałem zrobić nic w kuchni (no chyba, że jajecznicę). Po prostu miałem dwie lewe ręce do zrobienia czegoś więcej, niż kanapki z serem i szynką. Ale bardzo chciałem się tego nauczyć. Robię to cały czas - lubię ugotować prostą zupę, ale i krewetki w winie nie są mi obce. Nauczyłem się, bo chciałem. I chyba o to chodzi we wszystkim - trzeba chcieć.

Za moimi sukcesami - tymi większymi i mniejszymi - też nie stoję sam. To moja dziewczyna zachęciła mnie do pisania, kiedy dowiedziała się, że od zawsze było to moje marzenie. Jestem jej za to bardzo wdzięczny. Teraz zdarza się, że sama podczytuje fragmenty tego, co napisałem, a czasami nawet doradza, jak ugryźć temat lepiej.

Kiedyś myślałem, że jestem we wszystkim przeciętny. Cóż, może i jestem - jak to mówią: "jeśli sądzisz, że robisz coś dobrze, gdzieś na świecie jest ktoś, kto zrobi to lepiej". Ale umiem doceniać to, co udaje mi się osiągnąć i nie narzekam, nie popadam w kompleksy. Bo i po co? Dla jednych i tak będę przeciętny, dla innych - moje umiejętności będą nie do przeskoczenia. Spotkałem na swojej drodze wielu bardzo różnych ludzi. Oni mówili, że są zafascynowani tym, co robię; że nagrałem płyty, że grałem koncerty, że piszę książki, choć mnie się zawsze wydawało, że to takie zwyczajne... Z jednej strony jest to coś niezwykłego, z drugiej - po prostu takie zdobyłem umiejętności. Jeden pisze, drugi maluje, trzeci jest świetnym stolarzem (a rzemieślników cenię najbardziej). I chyba o to w życiu chodzi - żeby chcieć i nigdy się nie załamywać.

poniedziałek, 16 marca 2015

WOKÓŁ KSIĄŻKI: Moja historia

Pisarzem chciałem być od dziecka. Pierwsze teksty pisałem, mając mniej więcej 8-9 lat. Pamiętam, że były to krótkie opowiadania, które moja babcia trzyma do dziś razem z innymi pamiątkami. W wakacje 1999 roku przeczytałem kilka książek z serii „Archiwum X” i tak mnie te historie zafascynowały, że napisałem własną kontynuację, i to na dobre 40 stron. W szóstej klasie podstawówki poznałem twórczość Andrzeja Pilipiuka i pochłonęła mnie ona całkowicie i bez wyjątku.

Czytałem wszystko: opowiadania, książki z Wędrowyczem w roli głównej, później „samochodziki”. Napisałem opowiadanie pt. „Czarownice z Czarnoziemu” i zdecydowałem się wysłać je Andrzejowi. Parę dni później Mistrz odpisał: „niezłe”. Zredagował, naniósł poprawki, wskazał co jest dobre, a co nie, i zachęcił do dalszej pracy. Miałem 13 lat i byłem rozradowany jak nigdy dotąd; wszak nieczęsto się zdarza, by pisarz odpisał czytelnikowi, a co dopiero pochwalił. W dodatku dzieciakowi z gimnazjum.

Korespondowaliśmy przez kilka lat. Andrzej zaprosił mnie do listy dyskusyjnej „Literatka”. Zrzeszała ona kilku aspirujących pisarzy, w tym gronie byłem najmłodszy i prawdopodobnie najsłabszy oraz najbardziej irytujący. Moje teksty znacznie odbiegały poziomem od starszych po fachu kolegów, ale Andrzej mówił: „nie poddawaj się”; „pisz, będzie dobrze”. No to pisałem. Jedno opowiadanie, drugie, trzecie. Jakoś szło. W między czasie zacząłem nawet pisać wiersze – kilka opublikowała „Gazeta Pomorska”, jeden czy dwa dołączono do tomiku lokalnych twórców, znalazło się dla mnie miejsce w „Akancie”. Pisałem dalej, w końcu zdecydowałem się przesłać kilka do wrocławskiej „Odry” – prestiżowego miesięcznika poetyckiego. W nim co prawda nie opublikowano mnie, ale p. Urszula Kozioł – znana poetka, pisarka, a przy okazji redaktorka „Odry” napisała, że jak na mój wiek, to piszę całkiem nieźle. Zachęcała, bym próbował dalej. Pisanie poezji porzuciłem, ale sentyment do tamtych chwil pozostał.

Z Andrzejem współpraca układała się dobrze. Wykonałem dla niego stronę internetową na potrzeby wyborów parlamentarnych w 2005 roku, i zarobiłem w ten sposób swoje pierwsze pieniądze. Pisałem dalej. Publikowałem w jakichś e-zinach dołączanych do czasopisma komputerowego „CD-Action”, opowiadania szły do szuflady, bo nie były na tyle dobre, by je opublikowano. Tak zleciało mi całe gimnazjum, kiedy w moim życiu wszystko było nie tak – nie lubiłem swojej szkoły, ani ludzi. Były przy mnie tylko książki.
W liceum praktycznie przestałem pisać prozą, czego do dziś trochę żałuję. Ale widocznie tak musiało być. Kontakt z Andrzejem się urwał, on stawał się przecież coraz bardziej popularnym pisarzem i nie miałem zamiaru zawracać mu głowy moimi wypocinami. W marcu 2013 roku obudziłem się z myślą, że mam już 23 lata i należałoby w końcu zacząć robić coś konstruktywnego. Przecież zawsze chciałem pisać. To było moje największe marzenie. Pogłówkowałem trochę, wymyśliłem fabułę i napisałem „Wieczne Miasto”, jako kontynuację serii „Pan Samochodzik i…”. Znałem trochę wydawnictwo, książki czytywałem, wiedziałem więc, że tam warto się odezwać.

Wydawcy dostali ode mnie kilka pierwszych rozdziałów. Oddzwonili po dwu tygodniach, że bardzo chętnie wydadzą moją powieść i na kiedy jestem w stanie ją skończyć. Ustaliliśmy termin. Wyrobiłem się – podpisaliśmy umowę. Do „Wiecznego Miasta” pewnie zawsze będę miał sentyment, choć uważam tę książkę akurat za najsłabszą spośród tych, które napisałem. Ale takie życie.

Zachęcony pierwszym małym sukcesem, pisałem dalej. Tak powstał „Sekret drewnianej kapliczki”, „Pałac w Samostrzelu”, „Dwór Artusa w Toruniu” oraz niewydana jeszcze „Ciechocińska macewa” (premiera zapewne w kwietniu lub maju br.). W tym czasie nauczyłem się cierpliwości, sumienności i przede wszystkim rzemiosła, choć oczywiście nad tymi trzema rzeczami nadal pracuję. Przekonałem samego siebie, że warto, choćby dla własnej satysfakcji. Tak jak wspomniałem – pisać chciałem zawsze, ale bałem się, że temu nie podołam. Może nie będę umiał? Nie nadaję się do tego? Może nie warto, bo kto to będzie czytać?

Mam 25 lat, cztery wydane książki, piąta się ukaże, pół szóstej (autorskiego postapo – gdy skończę, będę szukał na nią wydawcy) i dwa rozdziały siódmej. Podołałem własnym ograniczeniom. Nie poddałem się.

Co dalej?