czwartek, 31 lipca 2014

RECENZJA KSIĄŻKI: Karol Lewandowski - "Busem przez świat"

"Świetnie napisane, tę książkę czyta się jak najlepszą powieść przygodowo-podróżniczą" - twierdzi na tylnej stronie okładki niejaka Kasia. I grzechem byłoby się z nią nie zgodzić. "Busem przez świat" to relacja z podróży kolorowym busem, która równie dobrze mogłaby uchodzić za świetną powieść przygodową.

W 2010 roku pięciu chłopaków ze Świdnicy wymyśliło sobie, że niewielkim kosztem zwiedzą Europę. Odłożyli trochę pieniędzy, kupili zdezelowanego busa pamiętającego jeszcze lata 80., i postanowili ruszyć w świat. Niektórzy pukali się w głowę. Nie wierzyli, że ich kumplom, przyjaciołom, członkom rodziny, uda się podróż ze Świdnicy... na Gibraltar. Zgodnie twierdzili, że to niemożliwe; jedni byli pewni, że coś się zepsuje (zepsuło), inni, że brak doświadczenia u Krzyśka, Karola, Michała, Marka i Wojtka przeszkodzi w kontynuowaniu podróży (czasami przeszkadzał). Bo przecież skoro nikomu się to wcześniej nie udało, to przecież im także, prawda?

Wbrew negatywnym opiniom - udało się. Młodzi Świdniczanie odwiedzili m.in. Pragę, Innsbruck, Barcelonę, Walencję oraz... upragniony Gibraltar. Zobaczyli Lazurowe Wybrzeże, gwiazdę Johna Travolty w Cannes i grad wielkości pięści na Costa Brava. W deszczową noc pili wino ze szwajcarskim pastorem, a w Pradze uznano ich za hipisów (kolorowy bus to symbol hipisów z lat 70.) i pytano, czy nie mają skrętów na sprzedaż. A to wszystko spotkało ich w ciągu trzydziestu pełnych wrażeń dni.

Dziś projekt, który narodził się w głowie autora książki, Karola Lewandowskiego, jest znany w całej Polsce. "Busem Przez Świat" zgromadziło na Facebooku prawie 40 tysięcy osób, a według obliczeń chłopaków, w ciągu 4 lat udało im się zobaczyć 36 państw w ciągu 9 wypraw, i przejechać ponad 100 tysięcy kilometrów. Wszystko to 25-letnim busem, który - gdyby nie ekipa "Busem Przez Świat" - niszczałby dalej w jakimś zapyziałym garażu na końcu świata.

Tę 312-stronicową opowieść podzieloną na 54 krótkie rozdziały, czyta się jednym tchem. I aż zazdrość człowieka ogarnia, że nie uczestniczył w tej przygodzie! Od swojskiej Świdnicy po tonącą w upale Hiszpanię i - rzecz jasna - Gibraltar, śledzimy wydarzenia, w których udział brali studenci. Na szczęście książka "Busem przez świat" jest napisana tak, że można choć przez chwilę poczuć się jak jeszcze jeden uczestnik wyprawy. Sądzę, że spora w tym zasługa redaktora książki - Łukasza Orbitowskiego, znanego przecież w Polsce pisarza.

Co ważne - książka porusza także temat relacji pomiędzy uczestnikami. Wyobraźcie sobie pięciu chłopa skazanych na własne towarzystwo przez cały miesiąc. Straszne, prawda? Prędzej czy później komuś na pewno odbije. Tak oczywiście było i w tym przypadku, choć nawet czytając o spięciach i konfliktach, czytelnik śmieje się sam do siebie. Cała opowieść jest bowiem podana w lekki i przystępny sposób, i trudno się od niej oderwać.

Jak wspomniałem wcześniej - "Busem przez świat" to nie tylko relacja z podróży czy powieść przygodowa, ale również swoisty motywator, który powinien zainspirować do działania wszystkich tych, którzy nie wierzą we własne siły; w to, że mogą coś osiągnąć. W tym przypadku, choć wydawało się, że wszystko jest przeciwko podróżnikom z Polski, udało się osiągnąć założony cel. Oczywiście nie obyło się bez licznych problemów, ale koniec końców - powtórzę to raz jeszcze - udało się. I nawet czas spędzony w areszcie nie wydaje się jakiś najgorszy. Ale o tym, dlaczego Świdniczanie byli zmuszeni oglądać świat zza krat, dowiecie się, czytając tę książkę.

Autor: Karol Lewandowski
Tytuł: Busem przez świat
Wydawca: SQN
Rok wydania: 2014 (wydanie II)
Liczba stron: 312

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu SQN

środa, 30 lipca 2014

MUZYKA: 5 niedocenionych amerykańskich raperów (cz. 2)

Po opublikowaniu 1. części 5. niedocenionych amerykańskich raperów doszedłem do wniosku, że to liczba zbyt mała, aby na tym można było zakończyć. Poniżej prezentuję kolejną 5. utalentowanych gości, o których jedni słyszeli mniej, inni wcale... Warto się z nią zapoznać, bo - kto wie - może wkrótce owym raperom uda się przebić do szerszego grona słuchaczy. A wtedy to właśnie Wy, drodzy Czytelnicy, będziecie mieć satysfakcję, że poznaliście ich duuużo wcześniej, niż reszta. Kolejność alfabetyczna.

1. !Mayday!
!Mayday! znalazło się w tym zestawieniu wyjątkowo. Po pierwsze: nie jest to jeden raper, a grupa, a po drugie - muzycy mają już swój stały fanbase, grają sporo koncertów i udzielają wywiadów. W podziemiu znani są głównie dzięki znajomości z Tech N9ne'm (swoją drogą, to chyba najbardziej fejmowy undergroundowy raper na świecie), który wydaje !Mayday! w swojej wytwórni - Strange Music. W skład grupy z Miami wchodzą: raper Wrekonize, producent Aaron Eckhart, perkusista Andrews Mujica, drugi perkusista L. T. Hopkins oraz basista Gianni Perocapi. !Mayday! ma na swoim koncie 5 płyt długogrających, z czego 3 ostatnie ukazały się nakładem Strange Music i dopiero wtedy grupa zaczęła odnosić większe sukcesy. Ich najnowsza produkcja pt. "!Mursday!" (na którą dołączył do nich kalifornijski raper Murs) ukazała się 10. czerwca i w Top Rap Albums Billboardu debiutowała na wysokiej, bo aż 4. pozycji. !Mayday! to grupa, która ma wszystko to, czego potrzeba solidnemu zespołowi (wystarczy posłuchać numeru powyżej) i sam dziwię się, że jeszcze nie osiągnęli większego sukcesu. Chłopaków chyba jednak nieszczególnie to martwi, bo grają dużo koncertów i pewnie już myślą o kolejnej płycie.

2. Merkules
 
Merkules pojawił się na scenie stosunkowo niedawno. Jego pierwszy numer jaki kojarzę, to "Running Circles" ze stycznia 2013 roku. Merkules to 21-letni (! - dlaczego zdziwienie? Obejrzyjcie klip, a będziecie wiedzieć) Kanadyjczyk z Vancouver, który rozpoczął swoją zabawę w rapowanie w wieku 16 lat. Na koncie ma kilka materiałów: longplay "Canadian Bacon" (2012) oraz 2 epki: "Hunger Pains" (2013) i "The Lost & Found LP" w duecie z Prada West (2013). W tym roku Merkules zaczął być dostrzegany w USA wśród hardcore'owych raperów; nagrał featuringi m.in. z Apathym, Celph Titledem, a parę bitów wyprodukował dla niego Stu Bangas. Merkules doskonale wpisuje się w konwencję hardcore rap, a w dodatku wygląda jak młodszy brat Vinniego Paza.

3. Obvi
Obvi to mój faworyt i ulubieniec wśród wymienionych tutaj raperów. Miałem ciary na plecach, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy na filmiku powyżej (swoją drogą, wszyscy tam lecą jak wariaci; można by się od nich sporo nauczyć). Szkoda tylko, że jak dotąd Obvi nie ma na koncie ani jednej płyty, tylko kilka numerów rzuconych na Youtube oraz multum filmików z freestylami. Ten 26-letni raper mieszka na co dzień w malowniczym mieście Santa Rosa w Kalifornii, pracuje w Verizon Wireless (największym operatorze telefonii komórkowej w USA) i dość często rzuca swoje wersy w odcinkach programu TeamBackPack, który ma na celu pokazanie dobrych, choć mało znanych raperów ze Stanów (większość prezentowanych w programie pochodzi jednak z Zachodniego Wybrzeża). Mam nadzieję, że Obvi kiedyś nabierze ochoty na nagranie pełnoprawnego albumu, bo to naprawdę charyzmatyczna postać.

4. The Doppelgangaz
Pół żartem, pół serio - chłopaki z The Doppelgangaz mają teledyski chyba do każdego numeru, jaki wypuścili. The Doppelgangaz powstało w 2008 roku, a już w 2011 uznano chłopaków za topowych undergroundowych artystów. Na koncie mają 7 płyt, z czego 2. to instrumentalne epki. Ich najnowsza płyta pt. "Peace Kehd" ukazała się 18. lutego br. i została bardzo wysoko oceniona przez amerykańskie magazyny muzyczne. Krytycy nazywają ich połączeniem Camp Lo z Mobb Deep, a nostalgiczne bity, które charakteryzują duet, idealnie współgrają z raperami - Matter Ov Fact oraz EP. W stu procentach zgadzam się z tą opinią i życzyłbym sobie, by w zalewie syntetycznych bitów i tekstów o niczym, raperzy tworzący The Doppelgangaz stali się odtrutką i zyskali przychylność słuchaczy.

5. Yelawolf
Zdziwieni? Pewnie tak. W końcu raper z Alabamy miał już swoją szansę, wypromował także kilka hitów, z których wspomnieć wystarczy tylko "Daddy's Lambo", by potwierdziły się moje słowa. Michael Wayne Atha (bo tak naprawdę nazywa się Yela) ma obecnie 35 lat i debiutował dość późno jak na swój wiek, bo dopiero w 2005 roku. Nie miał życia usłanego różami; przez długi czas był bezdomny i tylko z dobrej woli innych ludzi miał co jeść i gdzie spać. Jak dotąd nagrał 2 longplaye, 2 epki i 6 mixtape'ów, a powyższe video zapowiada jego nadchodzący album pt. "Love Story", którą - tak jak wcześniejszą płytę - wydaje Eminem w Shady Records. Dlaczego więc, pomimo tylu płyt i niekwestionowanych sukcesów, uznaję Yelawolfa za niedocenionego rapera? Ponieważ płyta "Radioactive", która miała go pchnąć na jeszcze wyższy poziom kariery... prawie ją zakończyła. Sam Yelawolf wstydzi się jej i nie chce do niej wracać. Zbyt dużo było na "Radioactive" radiowych hitów, które zupełnie nie pasowały do wykonawcy, dodatkowo mimo oczekiwań sprzedała się słabo. Ciekaw więc jestem, jak będzie przy "Love Story"? Zapewne niejeden słuchacz zastanawia się, czy tą płytą uda mu się wrócić do łask. Oby.

poniedziałek, 28 lipca 2014

RECENZJA KSIĄŻKI: Marta Mizuro - "Cicha przystań"

Nie będę owijał w bawełnę: do sięgnięcia po książkę Marty Mizuro zachęciła mnie głównie... okładka. Projekt graficzny "Cichej przystani" jest jednym z najlepszych, jakie widziałem. Niewiele dziś wydaje się tak ładnych graficznie książek, a na "Cichą przystań" po prostu nie mogę się napatrzeć. Od razu jednak trzeba dodać, że to nie jedyny atut tego kryminału.

"Cicha przystań" jest specyficzna. Z jednej strony nasuwają się skojarzenia z "The Killing" lub "Miasteczkiem Twin Peaks" (inspiracje tym drugim, kultowym serialem podkreśla sama autorka), z drugiej - gdyby wyeliminować momentami wulgarny język - powieść Mizuro mogłaby uchodzić za "Pana Samochodzika dla dorosłych". Zaskoczeni? Otóż, w "Cichej przystani" jest wszystko, czego potrzebują czytelnicy książek przygodowych - mała wieś, jezioro, wyraziści bohaterowie (nawet drugo- i trzecioplanowi) oraz wątek kryminalny. Oczywiście to porównanie z "Samochodzikiem" proszę traktować z przymrużeniem oka.

Główną bohaterką "Cichej przystani" jest Zuzanna Bylińska - młoda wrocławska prokuratorka, która niejedno w życiu prywatnym i zawodowym już przeszła. Zuza (nie lubi, gdy się na nią mówi "Zuzia") początkowo nie wzbudziła mojej sympatii; to szorstka, momentami złośliwa baba, która właściwie o nikim nie ma dobrego zdania. Do malowniczego Łagowa przyjeżdża na urlop, a wybór miejsca wypoczynku nie jest przypadkowy, ponieważ rok wcześniej w tej miejscowości zginęła jej przyjaciółka Basia. Zuza żałuje, że wcześniej nigdy nie wybrała się do niej z wizytą, dlatego teraz, po jej śmierci, postanawia poznać miejsce, w którym przyjaciółka spędzała każde wakacje. Bohaterka zatrzymuje się nawet w tym samym ośrodku (i w tym samym pokoju!), co Basia. Zmęczona wielkomiejskim hałasem, planuje wyłącznie odpoczywać, a z pozoru spokojny Łagów idealnie się do tego nadaje; można się opalać, pływać i łowić ryby. Dla Zuzy to pierwszy taki urlop od lat.

Pani prokurator nie jest jedyną bohaterką tej powieści. Drugą - równie ważną - jest Dorota, miejscowa dziewczyna, której życie to istne piekło. Dawniej tutejsza piękność, dziś bita i poniżana przez najbliższych, nawet nie szuka u nikogo pomocy; wydaje jej się, że tak musi być, że nic dobrego już jej nie spotka. Bardzo ciekawą Marta Mizuro wykreowała postać, w pewnym momencie ukazując także pewien syndrom, nazywany w psychologii "sztokholmskim". Otóż, Dorota po ucieczce z domu męża, zaczyna się zastanawiać, "jak oni wszyscy dają sobie beze mnie radę" (!). Oto fikcja literacka zabarwiona smutną rzeczywistością, w której życie wiele kobiet.

Tymczasem położony nad pięknymi jeziorami Trześniowskim i Łagowskim Łagów, nie jest wcale, jak mogłoby się wydawać, takim cudownym miejscem. W ciągu zaledwie kilku tygodni ginie tu dwu mężczyzn, rzekomo w wyniku samobójstwa. Zastanawiające jest to, że obaj byli dobrymi znajomymi.

"Cicha przystań" nabiera rozpędu od drugiej połowy. To wtedy wiele istotnych faktów wychodzi na jaw; nie tylko związanych z samobójcami, ale i ze świętej pamięci Basią oraz jej relacjami z Zuzą. Używanie wulgarnego języka przez główną bohaterkę także zaczyna być zrozumiałe; Zuza to kobieta po przejściach, skrzywdzona przez mężczyznę, a jej często dość specyficzne zachowanie to według mnie pancerz, który przywdziała, by chronić się przed światem i ludźmi. W rzeczywistości nie jest zła, ani niedostępna, tylko nie do końca szczęśliwa. Jej krótki pobyt w Łagowie naprawdę wiele zmieni (a życie niektórych mieszkańców wsi wręcz wywróci do góry nogami).

Marta Mizuro ma za sobą jeden kryminał pt. "Kogo kocham, kogo lubię" napisany wespół z Robertem Ostaszewskim, lecz "Cichą przystań" można uznać za jej pełnoprawny solowy debiut. Uważam, że jest on jak najbardziej udany. Opisany przez Mizuro Łagów podoba mi się, tym bardziej, że lubię opowieści, gdzie wszystko jest wspaniałe tylko na pierwszy rzut oka... Dokładnie tak, jak w "Miasteczku Twin Peaks" i "The Killing". Ciekawi mnie tylko jedna rzecz: co na to wszystko mieszkańcy prawdziwego Łagowa?

Autor: Marta Mizuro
Tytuł: Cicha przystań
Wydawca: W.A.B.
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 414

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

piątek, 25 lipca 2014

MUZYKA: 5 niedocenionych amerykańskich raperów

Raperów jest mnóstwo, o czym słuchacze (a często właśnie słuchacz=raper) doskonale wiedzą. Niestety, wielu z nich nie ma tyle szczęścia co mniej utalentowani koledzy; niezrozumiałość, brak dobrego managera i pieniędzy na reklamę (bo dziś nie wystarczy "tylko" być dobrym) czy problemy z wytwórnią (gdy np. na siłę chcą zmusić do nagrywania radiowych hitów, vide Yelawolf), to tylko niektóre powody, dla których wielu raperom po prostu się nie udaje. Poniższa lista zwiera tylko kilku takich, którzy - według mnie - od dawna powinni zasilać szeregi mainstreamu lub przynajmniej zarabiać na zbliżonym poziomie. Kolejność alfabetyczna. 

1. Beanie Sigel
10 lat temu autor tego świetnego numeru miał 30 lat i był na najlepszej drodze do zrobienia wielkiej kariery i sprzedaży (wtedy) co najmniej miliona kopii albumu. Część sukcesów miał już za sobą; w 2000 roku jego debiutanckie "The Truth" wydane nakładem Roc-A-Fella Records pokryło się złotem, sprzedając się w 600 000 kopii. Umotywowany powodzeniem, Beanie nie próżnował, już rok później wydając nowy album pt. "The Reason". I znów chwyciło: 595 000 egzemplarzy wylądowało na półkach słuchaczy. Od tego momentu zaczęły się jednak kłopoty Beaniego z prawem. Raper był kilka razy aresztowany pod przeróżnymi zarzutami: pobicia, usiłowanie zabójstwa (!), niepłacenie alimentów. Prawda jest więc taka, że na wyhamowanie kariery sam sobie zapracował, bo zamiast promować kolejne wydawnictwa, raper znów lądował w więzieniu. Beanie Sigel nagrał jak dotąd 4 solowe płyty (w undergroundowych wytwórniach), płytę z Freeway'em i kilka mixtape'ów. Jego ostatni longplay pt. "This Time" ukazała się w 2012 roku i na liście Billboard 200 zajęła dopiero... 185 miejsce. Oczywiście Beanie nie mógł jej dobrze wypromować, bo 2 tygodnie później trafił do więzienia za niepłacenie podatków (gdzieniegdzie można przeczytać jeszcze o aresztowaniu za posiadanie narkotyków, więc do końca nie wiem, za co przesiedział ostatnie 2 lata - ciężko się w tym wszystkim połapać).

2. Grieves
Przesłuchaliście numer? Coś wam to przypomina? Mnie tak. Otóż, ten 30-letni raper mieszka w Seattle, a debiutował płytą "Irreversible" w 2007 roku. Jego kumplem jest nie kto inny, tylko sam Macklemore, który zanim stał się sławny, bywał i hajpmenem Grievesa. Nie wiem jak wy, ale według mnie, raperami są bardzo podobnymi i szkoda, że Grieves nie zrobił większej kariery. Co prawda jego kolejne płyty (nagrał 4 longplaye i 4 epki) ukazywały się w Rhymesayers Entertainment, ale nigdy nie odbiły się szerszym echem. Choć - tu trzeba zaznaczyć - najnowsza płyta "Winter & The wolves", z której pochodzi powyższy klip, dotarła do 57. miejsca na liście Billboard 200.

3. Hopsin
Kilka lat temu zrobił sporo zamieszania na scenie, a potem jak gdyby... zniknął. Albo raczej - przestał być zauważany. Co prawda Hopsin cały czas nad czymś pracuje i nawet powyższy klip odbił się sporym echem, co widać po wyświetleniach, ale i tak mam wrażenie, że jest go zdecydowanie za mało. Szkoda, bo to raper płodny i kompletny, poza tym widać, że ma ułożone w głowie; Hopsin bowiem stanowczo sprzeciwia się spożywaniu alkoholu i narkotyków, i często krytykuje mainstreamowych raperów. Jego dyskografię zamyka album "Knock Madness", który jest jak dotąd największym sukcesem sprzedażowym rapera z Kalifornii.

4. Jackie Chain
Jeśli mnie pamięć nie myli, to próby zauważenia Jackie Chaina już były; kilka lat temu (2? 3? dokładnie nie pamiętam) raper był nominowany do Freshmenów XXL-a, ale niestety nie został wybrany. W tym czasie w ogóle sporo się o nim mówiło, doceniali go także inni raperzy; Jackie Chain nagrał numery m.in. z Kidem Cudim, Bunem B i Jarrenem Bentonem. Ten pół-Amerykanin, pół-Koreańczyk pochodzi z Huntsville w Alabamie i jest autorem kilku mixtape'ów. W jego przypadku o niedocenieniu świadczy fakt, że dotąd nie nagrał pełnoprawnego albumu, który promowałyby profesjonalne klipy. Jackie Chain jest cały czas na uboczu sceny (nawet tej lokalnej), i chyba mimo wszystko czuje się z tym dobrze.

5. Z-Ro
O ile się nie mylę, to "New York Times" uznał Z-Ro za najbardziej niedocenionego rapera w historii rapu. Nie bez powodu. Z-Ro ma wszystko, co powinien mieć mainstreamowy raper: dobre, hitowe bity, teksty, melodyjne flow, porządne klipy i koneksje: nagrywał m.in. z Bunem B, Pimpem C, Jayem-Z. Do tego dochodzi potężna dyskografia; Z-Ro jest autorem aż 17. płyt, które od 1998 r. wydaje mniej więcej co roku. Obecnie raper ma 35 lat i mieszka w rodzinnym Houston w Teksasie, a w tym roku planuje wypuścić kolejną płytę pt. "The Crown" w wytwórni Asylum Records, której właścicielem jest Warner Music Group. Czy tym razem uda mu się oczarować więcej słuchaczy? Mam taką nadzieję.

środa, 23 lipca 2014

RECENZJA KSIĄŻKI: Anna Klejzerowicz - "Ostatnią kartą jest śmierć"

Gdyby ktoś dziś zapytał mnie o dobrą książkę na wakacje, bez wahania poleciłbym mu "Ostatnią kartą jest śmierć" Anny Klejzerowicz. Wartka akcja i wyrazista bohaterka z krwi i kości, to tylko część zalet, jakie posiada ten kryminał.

Dlaczego akurat na wakacje? Ponieważ nie ma tu długich opisów, zawiłej intrygi (co w przypadku tej książki jest dużym plusem), ani zgłębiania psychologicznego rysu głównej bohaterki. Akcja biegnie do przodu, wyhamowując właściwie tylko na chwilę, a dialogi, których jest tu całe mnóstwo, jeszcze tę akcję przyśpieszają. Dodatkowo "Ostatnią kartą jest śmierć" jest dosyć krótka - liczy sobie zaledwie 165 stron (a do tej liczby adekwatna jest i cena - tylko 19,90 zł). Prawda, że w sam raz na plażę?

Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, dotychczas dziennikarka oraz autorka rubryki kryminalnej - Weronika Daglewska. Piękna trzydziestolatka w dniu swoich urodzin postanawia odwiedzić wróżkę i poznać swoją przyszłość. Do spotkania z wróżką Semiramidą pcha Weronikę nie tylko ciekawość, ale i nadzieja, że los wreszcie się do niej uśmiechnie; niedawno bowiem zostawił ją chłopak, a szef wręczył wymówienie. Wszystko więc wali się niczym domek z kart, a Weronika ma tylko jedno pytanie: czy w życiu czeka ją jeszcze choć trochę szczęścia?

Niestety - Semiramida nie ma dla niej dobrych wiadomości. Ostrzega ją przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Nie wiadomo, co to będzie, ani kiedy nastąpi, jednakże na pewno Weronikę dopadnie... Dziewczyna poirytowana wraca do domu, chcąc jak najszybciej zapomnieć o całej tej - jak jej się wydaje - głupiej rozmowie. Kilka miesięcy później dowiaduje się, że wróżka Semiramida zginęła, wypadając z okna. Kiedy i jak do tego doszło? Do końca nie wiadomo, choć pytanie to nie może wyjść z głowy Weroniki. Dziewczyna tym bardziej zaczyna drążyć temat, kiedy mąż zmarłej prosi ją o znalezienie... mordercy żony. I właściwie od tego miejsca zaczyna się cała akcja, której nie będę tutaj zdradzał.

Książkę czyta się bardzo szybko; dość powiedzieć, że lektura "OKJŚ" zajęła mi tylko kilka godzin wieczornych. Nie znam innych powieści autorki, więc nie spodziewałem się ani słabizny, ani fajerwerków, i za książkę miałem zamiar zabrać się dopiero w weekend. A jednak kilka przeczytanych stron tak mnie wciągnęło, że już nie mogłem się od niej oderwać. Plusem są łatwy do przyswojenia styl, spora dawka humoru (szczególnie wesołe są dialogi pomiędzy Weroniką a jej pomocnikiem) oraz - tak jak wspomniałem wcześniej - szybka akcja, która mknie do przodu niczym skuter głównej bohaterki.

Sądzę, że książka Anny Klejzerowicz najbardziej przypadnie do gustu kobietom; wydaje się, że to właśnie do nich jest skierowana. Mamy tu i problemy zawodowe, i miłosne, które główna bohaterka (jak to kobieta) analizuje dość dogłębnie; ale o tych drugich dowiecie się już czytając "OKJŚ".

Autor: Anna Klejzerowicz
Tytuł: Ostatnią kartą jest śmierć
Wydawca: Oficynka
Rok wydania: 2014 (wydanie II)
Liczba stron: 165

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Oficynka

wtorek, 22 lipca 2014

SERIALE: 5 seriali na wakacje

Wakacje to taki radosny okres, kiedy sporo osób cieszy się wolnym czasem, przerwą od nauki lub kilkutygodniowym urlopem. A jednak bywa, że dzień jest deszczowy i pochmurny, i nawet nie chce się wyściubiać nosa zza drzwi, albo - pomimo korzystnej aury - po prostu chce się posiedzieć w domu... Może wtedy warto coś obejrzeć? Poniższe zestawienie prezentuje 5 seriali (nie tylko premierowych), na które warto rzucić okiem.

1. Extant
O serial science-fiction z Halle Berry w roli głównej, biły się największe amerykańskie stacje telewizyjne. Wygrało CBS, które jak dotąd wyemitowało 2 odcinki, przyciągając tym samym przed ekrany niemal 10 milionów Amerykanów. Historia astronautki, która po 13. miesiącach życia w kosmosie wraca na Ziemię i zmaga się z nowymi problemami, wydaje się niezwykle intrygująca. Czy zapowiada się prawdziwy hit tego lata? Za odpowiedź niech posłużą 2 nazwiska: ww. Halle Berry oraz Steven Spielberg, reżyser "Extant".

2. Under the Dome
"Under the Dome" od początku emisji zbiera skrajne recenzje. Powstała na podstawie powieści Stephena Kinga produkcja (który, notabene, pojawia się w małej rólce w 2. sezonie!) momentami bywa dość naiwna, lecz jak widać stacja CBS postanowiła zaryzykować, i od 30. czerwca br. emituje kolejne odcinki. Czy to słuszna decyzja? Na razie wyniki oglądalności pokazują, że więcej widzów ubyło, niż przybyło, ale plus jest taki, że serial jest krótki (tylko 13 odcinków pierwszego sezonu) i w wolnej chwili można zobaczyć, jak poczynają sobie uwięzieni w kopule mieszkańcy niewielkiego miasteczka Chester's Mill w stanie Maine. Jakie niebezpieczeństwa na nich czyhają i jaka czeka ich przyszłość? O tym prawdopodobnie dowiemy się właśnie w 2. sezonie.

3. Devious Maids
"Devious Maids" jeszcze nie zdobyło takiej popularności, na jaką zasługuje, ale wszystko wskazuje na to, że i w naszym kraju wkrótce stanie się hitem. To serial przypominający nieco wielki hit sprzed kilku lat, czyli "Desperate Housewives" (dość powiedzieć, że Eva Longoria i Marc Cherry są jego producentami), choć tym razem nie skupia się na gospodyniach domowych, tylko na... pokojówkach (nawet polska nazwa serialu to "Pokojówki z Beverly Hills"). Stacja Lifetime wyemitowała jak dotąd 2 sezony (po 13. odcinków), a każdy z nich skupia się na kryminalnej intrydze, wyłożonej w pierwszym odcinku. To opowieść o grupie latynoskich pokojówek i - mniej - o ich pracodawcach. Lifetime reklamuje "Devious Maids" jako komedię kryminalną.

4. Royal Pains
"Bananowy doktor" to serial niemłody w porównaniu z wymienionymi tu przeze mnie produkcjami, ale wciąż nie tracący na świeżości. Od 2009 roku powstało 75 odcinków, więc jeśli ktoś chciałby nadrobić wszystkie - może sobie przedłużyć wakacje prawie do października. ;) "Royal Pains" opowiada o lekarzu Hanku Lawsonie, który zostaje zwolniony z nowojorskiego szpitala i rozpoczyna nową pracę i nowe życie w Hamptons - miejscu wakacyjnego zamieszkania najbogatszych ludzi w USA. Hank i hinduska Divya, leczą bogaczy, przy okazji wplątując się różne śmieszne (a czasem i niebezpieczne!) perypetie. Szczególnie brat Hanka, wesołkowaty Evan, przysparza mu wielu kłopotów.

5. Weeds

Co prawda ani to nowość, ani "aktualność", ale "Trawkę" zawsze najlepiej oglądało mi się w wakacje (głównie dlatego, że wtedy właśnie Showtime emitował nowe odcinki). Serial w latach 2005-2012 doczekał się aż 8. sezonów, choć tych najlepszych było, według mnie, 5. "Weeds" opowiada o zamieszkującej przedmieścia Los Angeles Nancy Botwin, której mąż umiera nagle na zawał serca. Nancy, która dotąd nie pobrudziła rąk pracą, staje przed ogromnym dylematem. Iść do zwykłej roboty za lichą pensję czy zacząć dealować trawkę wśród bogatych sąsiadów? Z korzyścią dla serialu wybiera oczywiście to drugie, tym samym zapewniając utrzymanie sobie oraz dwóm synom - Silasowi i Shane'owi. "Weeds" jest wielowątkowe, skupia się nie tylko na Nancy i jej rodzinie, ale także znajomych z przedmieścia. Co ważne - porusza trudne tematy. Cięty humor dotyka chrześcijan, Żydów, Azjatów, czarnych i homoseksualistów.

niedziela, 20 lipca 2014

RECENZJA PŁYTY: Bubba Sparxxx - Made on McCosh Mill Road (2014)

Bubba Sparxxx jest na scenie nie od wczoraj, choć wielu słuchaczy (nie tylko z Polski, ale i z USA) już dawno tę ksywkę zapomniało. 37-letni dziś raper debiutował w 2001 roku albumem "Dark Days, Bright Nights", który błyskawicznie pokrył się złotem, co było zasługą przede wszystkim świetnego singla pt. "Ugly", wyprodukowanego przez Timbalanda. Dwa lata później Bubba Sparxxx nagrał kolejny album dla dużej wytwórni (Interscope Records), by ostatecznie usunąć się w cień i zamilknąć na kilka lat. Warren Anderson Mathis (bo tak naprawdę nazywa się raper) przeniósł się do małego, 30-tysięcznego LaGrange w Georgii i tam bez pośpiechu pracował nad kolejnymi płytami.

Następne materiały pioniera country rapu ukazywały się już bez wielkiego wsparcia medialnego. Co prawda jeszcze w 2006 roku "The Charm" promowane singlem "Heat it up" dotarło do 6. miejsca na liście Billboard 200 i 3. w kategorii "US Billboard Top R&B/Hip-Hop Albums", sprzedając się w pierwszym tygodniu w nakładzie 51 tysięcy egzemplarzy, lecz mimo to wydawało się, że największe sukcesy Bubba Sparxxx ma już dawno za sobą. I rzeczywiście - jego popularność dawno minęła, a 7-letnia przerwa od muzyki w latach 2006-2013 spowodowała, że najnowszy album nawet na "Top Country Albums" zajmuje dopiero 49. pozycję. Nie oznacza to jednak, że na "Made on McCosh Mill Road" Bubba zapomniał, jak się rapuje lub że to słaba płyta. Porównując ją bowiem z wcześniejszymi produkcjami, które znam dość dobrze, pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że "MoMMR" to najlepszy materiał w jego karierze.

I słychać to już od pierwszego, tytułowego numeru, do którego w kwietniu raper wypuścił video. Bubba nie jest rozleniwionym rapowym ignorantem, który przestał pielęgnować swój styl; Bubba bowiem przyśpiesza, podśpiewuje, składa techniczne wersy, a refren w wykonaniu Danny'ego Boone'a, piosenkarza country, powoduje, że ów kawałek to po prostu świetny radiowy hit. Widać także, że Bubbę doceniają słuchacze; w komentarzach pod klipem można przeczytać m.in. (tłum. autora): "Gdy byłem młodszy, uważałem, że Bubba to wack. Ale teraz widzę, że on jest naprawdę świetny. To wstyd, że przemysł muzyczny narzucał mu styl, który nie był jego. Teraz widać, że [country - przyp. aut.] to jest jego styl, że to jest dobre i inne". I drugi: "Właśnie to był powód [narzucanie stylu - przyp. aut.], że Bubba na kilka lat odszedł z biznesu muzycznego. Wytwórnie chciały, by był kimś, kim nie jest, a on chciał wrócić do swoich korzeni, do połączenia rapu z country". Jak widać i słychać w singlowym "MoMMR", Bubbie udało się postawić na swoim. W dodatku numer brzmi nowocześnie i po prostu dobrze się go słucha.

Cały album zawiera tylko 10 kawałków i według mnie, to także duży plus. Kto niezakochany w tym gatunku muzycznym, byłby w stanie wytrzymać dłużej? Oczywiście nie umniejszam ani country, ani jego słuchaczom, ale przy wszystkich zaletach, country to dość schematyczna muzyka i osobiście nie mógłbym jej słuchać dłużej niż 40 minut. A mniej więcej tyle właśnie trwa "MoMMR". Poza tym - krótsze albumy zawsze wydają się być bardziej dopracowane.

Na początku tego tekstu napisałem, że najnowsza płyta Bubby, to według mnie również i najlepsza w jego karierze. Dlaczego? Dlatego, że całość jest przesiąknięta country i wiejskim stylem życia. Raper jest autentyczny, widać, że jest taki, jak o sobie rapuje (czego niestety nie można powiedzieć o wielu współczesnych "muzykach"...), a bity z gitarowymi riffami i mocne śpiewane refreny tylko dopełniają tego obrazu. Bubba Sparxxx to wieśniak z krwi i kości, który całe swoje życie (przynajmniej to muzyczne) opisuje jednym, ale za to celnym zdaniem: "I'm talking bout a cold beer, talking bout a hot country girl".

Płyta nie ma słabszych momentów. Większość numerów to bangery, które najlepiej sprawdzą się na imprezach. Jedynie "Past Is Practice" z gościnnym refrenem JJ Lawhorne'a (znanym piosenkarzem country) jest spokojną balladą, pozwalającą odetchnąć od szybkich bitów i energicznych refrenów. To po tym kawałku wjeżdża mój faworyt - prawdziwa perełka uzmysławiająca ludziom, jak bardzo Bubba Sparxxx kocha country: "Better Be Country" wyprodukowane przez niejakiego Phivestarra (swoją drogą, ten zupełnie mi nieznany producent robi świetne bity i wydaje się być rozchwytywany wśród country raperów).

Podsumowując, "MoMMR" to płyta warta uwagi i aż szkoda, że nie odbiła się szerszym echem. W zalewie niewyróżniających się niczym szczególnym raperów, autentyczność Bubby Sparxxxa jest wręcz zachwycająca, a umiejętności na równym, solidnym poziomie. Fajnie, że gdzieś tam w dalekiej Georgii, wśród rozłożystych pól i łąk, żyje sobie wiodący farmerskie życie Bubba, który nie odcina się od swoich korzeni, nagrywa dobre płyty i wydaje się być zadowolonym z życia.

piątek, 18 lipca 2014

SERIALE: 5 najciekawszych seriali kryminalnych spoza USA

Choć od lat za wylęgarnię dobrych serialowych produkcji bezsprzecznie uważa się USA, to poziomem dorównuje jej (a czasem i przewyższa) sporo seriali m.in. ze Szwecji, Norwegii czy nawet... Nowej Zelandii. Mówi się o nich mniej, ponieważ większość jest kierowana na lokalne rynki, a poza tym, pomimo wielu zalet, europejskie obrazy wciąż mają o wiele mniejsze budżety od swoich amerykańskich konkurentów. Co jednak sprawia, że grono widzów "Very", "Top of the Lake" czy "Wallandera" wciąż się powiększa?

Przede wszystkim klimat i odmienność. Sceny bywają dłuższe, postacie wyrazistsze, a morderstwo nie zawsze jest najważniejsze. Czy wiecie, jak żyje przeciętny Nowozelandczyk? A może chcielibyście się dowiedzieć, jak wygląda prowincjonalne miasteczko w Szwecji? A brytyjska wieś? Co można robić na brytyjskiej wsi...? "Przygodę poznawczą" zawsze można rozpocząć od dobrego serialu. A przy okazji poznać odpowiedź na klasyczne dla kryminału pytanie: "Kto zabił?".

1. Vera (Wielka Brytania, 2011-2014)
Brytyjska produkcja o aspołecznej pani detektyw Verze Stanhope, oparta jest na powieściach Ann Cleeves. Jak w licznych wywiadach wspomina Cleeves, główna bohaterka jej kryminałów "powstała z irytacji faktem, że nawet pisarki-feministki na główną postać wybierają młode, piękne i szczupłe kobiety. Vera nie reprezentuje żadnych z tych cech". I to prawda. Serialowa Vera to otyła kobieta po pięćdziesiątce, która nie dba ani o siebie, ani o swoich bliskich. Bywa apodyktyczna, rzadko się uśmiecha, non stop pracuje, a w jej domu panuje wieczny bałagan. Jak dotąd stacja ITV wyprodukowała 4 sezony po 4 odcinki każdy. I zapewne na tym nie poprzestanie, bo serial wciąż ma sporą oglądalność.

2. Top of the Lake (Nowa Zelandia, 2013)
Nowozelandzki 7-odcinkowy serial z polskim akcentem. "Tajemnice Laketop" (bo tak brzmi polska nazwa) opowiada o śledztwie w sprawie zaginięcia ciężarnej 12-letniej dziewczynki. W rolę policjantki Robin Griffin, wcieliła się amerykańska aktorka Elisabeth Moss, znana m.in. z "Przerwanej lekcji muzyki". Akcja "Tajemnic Laketop" rozgrywa się w niewielkim, sennym miasteczku, którego mieszkańcy powoli odkrywają swoje tajemnice z przeszłości. W serialu pojawia się także polski aktor Jacek Koman (od kilku lat grywa w TVN-owskich "Lekarzach"), który wykreował tu rolę zasługującą na owacje na stojąco.

3. Wallander (Szwecja, 2005-2006, 2009-2010, 2012-2013)
W tej chwili to chyba najbardziej znany europejski serial. "Wallander" podobnie jak "Vera" powstał na podstawie cyklu powieści, którego autorem jest jeden z najpopularniejszych na świecie pisarzy kryminałów, Henning Mankell. Powołany przez niego do życia Kurt Wallander, to śledczy z ok. 20-tysięcznego miasteczka Ystad. Wallander jest rozwodnikiem i ma córkę Lindę, która też jest policjantką i często współpracuje z ojcem. Jak dotąd powieści z Wallanderem powstało 10, natomiast odcinków serialu - 32 (w 3 sezonach).

4. Luther (Wielka Brytania, 2010-2013)
John Luther to kolejny detektyw, który rzucając się w wir pracy, kompletnie traci kontrolę nad swoim życiem prywatnym. Wydaje się, że odejście żony to największa tragedia, jaka może spotkać tego bohatera, lecz do czasu... W rolę smutnego detektywa w płaszczu wcielił się Idris Elba, aktor święcący od dłuższego czasu triumfy nie tylko w telewizji, ale i na dużym ekranie. W ciągu kilku ostatnich lat zagrał m.in. w takich filmach jak: "American Gangster", "Pacific Rim", "Thor: Mroczny świat" czy "Mandela: Droga do wolności". 

5. Morderstwa w Fjallbace (Szwecja, 2013)
Na koniec wisienka na torcie, czyli mój ulubiony serial spośród wyżej wymienionych. "Morderstwa w Fjallbace" to kolejna produkcja oparta na podstawie cyklu powieściowego Camilli Lackberg - obecnie jednej z najpopularniejszych autorek kryminałów na świecie. Serial składa się z 6 pełnometrażowych odcinków, a ich akcja rozgrywa się w tytułowej Fjallbace - małej szwedzkiej miejscowości, i jest prowadzona dwutorowo: współcześnie, gdy bohaterowie prowadzą śledztwo oraz w przeszłości, zawsze ściśle powiązanej z mającymi obecnie miejsce wydarzeniami. Bohaterami serialu są inspektor Patrick Hedstrom oraz jego żona, autorka powieści kryminalnych, Erika Falck. Sielska Fjallbacka, jak zdawałoby się wielu, kryje mnóstwo tajemnic i niezabliźnionych ran sprzed lat.

wtorek, 15 lipca 2014

BIZNES: Start-upowa rewolucja w Toruniu

24 czerwca minęło pięć miesięcy odkąd w Toruniu został uruchomiony akcelerator biznesu Business Link, przy współpracy z Urzędem Miasta Torunia. W ośmiopiętrowym budynku po działających przed wojną młynach Richtera, działa obecnie kilkanaście młodych firm, które stanęły właśnie przed szansą na rozwój i globalną akcelerację.

Business Link Toruń jest szóstą filią sieci - po Warszawie, Krakowie, Trójmieście, Poznaniu i Wrocławiu. Na ponad 1700m2 powierzchni znajduje się 95 miejsc pracy, 11 nowoczesnych sal spotkań oraz 300m2 powierzchni konferencyjnej. - BL Toruń to dziś największy obok warszawskiego Business Link w Polsce - mówi Paweł Żywiecki, 31-letni menadżer BL Toruń.

W przypadku przedsięwzięć jakimi są Business Link oraz korzystające z ekosystemów start-upy, w oczy od razu rzuca się wiek zaangażowanych w te projekty. Typowy start-upowiec to zazwyczaj młody człowiek, nierzadko będący jeszcze przed trzydziestką, który pewnego dnia zakłada własną działalność. Brzmi jak "american dream"? A jednak to wszystko prawda; na dodatek ma miejsce w polskich warunkach. - Toruń i jego mieszkańcy mają ogromny potencjał rozwojowy i takie miejsca jak Business Link było miastu bardzo potrzebne. Pomagamy rozwijać innowacyjne idee biznesowe podejmowane przez start-upy z naszego miasta i okolic - opowiada Żywiecki.

Ten 31-latek jest związany ze start-upami od 9 lat. Już na 3 roku studiów współtworzył AIP WSB Toruń, jest także założycielem inkubatorów przy WSB i UKW w Bydgoszczy oraz we Włocławku. - W tym okresie powstało blisko 370 początkujących firm w prowadzonych inkubatorach, z czego 70 weszło na rynek - wyjaśnia z dumą.

Jakie są plusy i minusy bycia start-upowcem? - Sky's the limit. Można osiągnąć naprawdę wiele, a pracując, masz poczucie, że budujesz coś niezwykłego - odpowiada Michał Frąckowiak, od 7 lat właściciel firmy Wikidot.com, działającej w BL Toruń. - Start-upy często obracają się w najnowszych, modnych technologiach, próbują przełamywać stereotypy. To wciąga. Do tego spotykasz niezwykłych ludzi. Mało kto po pracy w start-upie wybiera "pracę na etat".

Firma Wikidot.com powstała w 2007 roku, z inicjatywy Frąckowiaka oraz inwestora i działacza Pietera Hintjensena. Frąckowiak potrzebował narzędzia, które w prosty sposób pozwoliłoby mu tworzyć strony internetowe bez konieczności programowania - najlepiej tylko przy użyciu przeglądarki. Jako że na uniwersytecie często stosowano strony typu "wiki", czyli edytowalne przy pomocy przeglądarki, Frąckowiak pomyślał o stworzeniu platformy łączącej te technologie z aspektami społecznościowymi. - I udało się - mówi.

Sporym sukcesem może pochwalić się także działająca w BL Toruń Sybilla Technologies - firma specjalizująca się w projektowaniu, wykonywaniu oraz wdrażaniu informatycznych projektów eksperckich. Pracownicy Sybilli, zwyciężając pierwszą edycję cyklicznego plebiscytu na najlepszy start-up Business Link - Business Mixer, w nagrodę polecą do Doliny Krzemowej w USA - swoistej kolebki start-upów - gdzie wezmą udział w 3-tygodniowym programie akceleracji globalnej, w ramach programu Ready To Go.

Na stronie internetowej Business Link można przeczytać, że jest to "sieć innowacyjnych akceleratorów biznesu, która opiera się na zrównoważonym programie rozwoju w dążeniu do sukcesu globalnego". Swojej społeczności oferuje wsparcie w budowaniu biznesu na każdym etapie rozwoju. - Po czterech miesiącach funkcjonowania jesteśmy w czołówce Business Linków w Polsce - mówi Żywiecki. - Mimo że Toruń jest najmniejszym miastem spośród tych, w których ulokowano BL-e, pod względem ilości pakietów akceleracji prześciga nas tylko BL Warszawa.

Co swoim start-upom zapewnia Business Link? 24-godzinny dostęp przez 7 dni w tygodniu do miejsca pracy we wszystkich lokalizacjach w Polsce, indywidualną skrytkę, sale konferencyjne oraz wsparcie administracyjne, prawne i księgowe. W nowoczesnych pomieszczeniach odbywają się warsztaty z praktykami biznesu (workshop), spotkania z ludźmi sukcesu (inspire now), i ze swoistymi "guru", którym udało się osiągnąć globalny sukces (business guru story). Do dyspozycji start-upów jest także strefa relaksu (chill out zone), w której można odpocząć na różne sposoby; choćby pooglądać telewizję czy przejrzeć prasę. - Niedawno została otwarta nowa przestrzeń dla start-upów, czyli taras na dachu, gdzie wiosną i latem będzie można na przykład wypić kawę na świeżym powietrzu lub zdrzemnąć się na hamaku - mówi Jagoda Żurek, start-up specjalista obszaru społeczność.

- Coraz więcej start-upów z Polski wybiera globalne rynki, zarówno te duże, z milionowymi budżetami, jak i mniejsze, których już teraz można wymienić całkiem sporo - opowiada Frąckowiak. - Rynek międzynarodowy jest świetny, jeśli start-up trafia w dość wąską niszę. - I wyjaśnia, że start-upy to ekosystem, a nie tylko pojedyncze projekty. Jedna warstwa tego systemu (pionowa), to sfera inwestorów, funduszy i wielkich partnerów. Druga, ta o wiele ciekawsza, to kontakty pomiędzy start-upami. W Polsce organizowanych jest wiele cyklicznych imprez, na których start-upy spotykają się, wymieniają pomysłami i dyskutują (m.in. OpenReaktor, Aula czy toruński Mission ToRun).

Plany na przyszłość? - Ostatnie sześć miesięcy to bardzo intensywny i pracowity okres w moim życiu zawodowym - odpowiada menadżer BL Toruń, Paweł Żywiecki. - Czerpię naprawdę dużo satysfakcji z tego, co udało nam się stworzyć. Mamy społeczność firm o globalnym potencjale, a na tym zależy nam szczególnie. Kolejny krok to oczywiście dalsze budowanie społeczności start-upów działających w BL. Chcemy je wspierać najlepiej, jak potrafimy - dodaje.
Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach Magazyn Manager + (2/2014)

niedziela, 13 lipca 2014

RECENZJA PŁYTY: G-Eazy - These Things Happen (2014)

Płyta "These Things Happen" ukazała się 23 czerwca i zagwarantowała sukces młodemu raperowi z Oakland, sprzedając się jak dotąd w nakładzie ok. 60 tysięcy egzemplarzy. I choć nie jest to pierwszy materiał G-Eazy'ego, to z całą pewnością "TTH" przeniosło jego karierę na zupełnie nowy tor. Jak prezentuje się ta płyta i dlaczego to akurat ona wjechała na "dzień dobry" na 3. miejsce listy Billboard?

Według mnie, za całym sukcesem G-Eazy'ego kryje się niesamowity upór. To nie jest gość, który pojawił się znikąd, lub za którym stoi wielka wytwórnia chcąca wypromować kolejnego białego rapera. Śledziłem jego karierę od dobrych dwóch lat i muszę przyznać, że wszystko wskazywało na to, że jego akcje za jakiś czas mocno poszybują w górę. G-Eazy już w 2010 roku otwierał koncerty m.in. przed Drakem, Lil Waynem i Snoop Doggiem, a rok później na zapomnianym już przez wszystkich portalu Myspace, liczba odtworzeń jego numerów sięgała niemalże 400 tysięcy. Mijał dopiero czwarty rok od debiutanckiego "Sikkis on the planet", a Gerald Earl Gillum (bo tak naprawdę nazywa się G-Eazy), zdążył już wypuścić 6 mixtape'ów i 2 epki. Na koncie miał też nominację mtvU w kategoriach "Best Rap/Hip-Hop Artist", "Best Rap/Hip-Hop Album or Mixtape" (za "The Endless Summer") oraz "Best Music Video" (za klip do "Runaround Sue"). Swoją drogą, pojedyncze numery z ww. płyty mają po kilka milionów wyświetleń, więc o żadnym nagłym czy niespodziewanym sukcesie nie może być mowy.

W jaki sposób zyskiwał sobie przychylność słuchaczy? Przede wszystkim grając niezliczoną ilość koncertów. A było ich tyle, że - jak w jednym z wywiadów stwierdził sam zainteresowany - z tego powodu "praktycznie jest po prostu bezdomny". Od 2011 roku nie miał ani jednej dłuższej przerwy od występów na żywo, równie wiele poświęcał pracy w studio, o czym pisałem już na początku tego tekstu (dla ciekawskich tu znajduje się stary blog rapera, prowadzony w latach 2008-2010; dużo zdjęć, a nawet link do pierwszego klipu, którego nie ma na YT!).

Co się zaś tyczy samej płyty - "TTH" powstawało przez ostatnie 2 lata, które były chyba najbardziej owocnym czasem w karierze G-Eazy'ego. Rapera zauważył nawet sam E-40 - legenda sceny z Oakland i całego Bay Area, który ostatecznie pojawia się gościnnie w drugim na płycie numerze pt. "Far Alone". Kawałek ten został także opatrzony teledyskiem, ale już bez udziału E-40. Poza tym, ów raper oraz A$AP Ferg są  najbardziej fejmowymi gośćmi na "TTH" - oprócz nich pojawiają się mniej lub w ogóle nieznani (a jest ich aż 8): Jay Ant, Remo, Danny Seth, John Michael Rouchell, Devon Baldwin, Anthony Stewart, Blackbear oraz Christoph Andersson (to akurat producent G-Eazy'ego; produkował i remixował wiele numerów również z jego poprzednich płyt). Jak widać, liczba gości jest pokaźna, ale na szczęście w żadnym numerze nie przyćmiewają oni gospodarza.

Głównymi zarzutami jakie stawia się G-Eazy'emu za tę płytę, są wyraźne podobieństwa do Drake'a: barwa głosu, flow, poruszana tematyka. Co ciekawe, sam raper nie odcina się od nich, twierdząc, że jest wielkim fanem Kanadyjczyka i owe zarzuty zupełnie go nie ruszają. Rozumiem i fanów, i G-Eazy'ego; raper w poprzednich latach brzmiał nieco inaczej, jego image także był bardziej "łagodny". Trudno to wyjaśnić, ale dla porównania warto przesłuchać te numery, a wtedy różnice będą widoczne: "Marylin" ft. Dominique LeJeune i "Lotta That" ft. A$AP Ferg & Danny Seth.

Na "TTH" są numery bardzo różnorodne, przede wszystkim to zasługa świetnych bitów wyprodukowanych m.in. przez Blackbeara (tytułowy "These Things Happen"), Christopha Anderssona (świetny pod każdym względem "Almost Famous") czy samego G-Eazy'ego, który jest autorem bitów do "Downtown Love", "Let's Get Lost" (tu we współpracy z Anderssonem) oraz "Shoot Me Down". Większość produkcji należy jednak do Anderssona, autora ośmiu bitów na "TTH" i większości z poprzednich materiałów.

G-Eazy porusza wiele tematów, choć głównie obraca się wokół trzech: dziewczyn, imprez i grania koncertów. Nie są to jakieś skomplikowane treściowo czy technicznie teksty, ale nie rażą jakimiś niedociągnięciami czy buractwem. Według mnie target do jakiego uderza raper, to klasa średnia i wyższa USA w wieku 16-25 lat, której marzą się zabawa i miłość. Na ile dobrze to rozgryzłem - nie wiem, ale patrząc kto przychodzi na koncerty G-Eazy'ego i jak się zachowuje, myślę, że nie mijam się z prawdą.

G-Eazy to oczywiście kolejny raper, który obył się bez podpisywania kontraktu z wielkim majorsem. "TTH" zostało wydane nakładem własnym, a cena na iTunes nie przekracza... 10$ (!). Gdzieniegdzie krążą plotki, że raper być może dołączy do ekipy MMG, odkąd Rick Ross nagrał remix "I Mean It" (swoją drogą, okropny).

Podsumowując, myślę, że "TTH" jest obecnie szczytem rapowych umiejętności G-Eazy'ego. To dobry raper, któremu do bardzo dobrego jeszcze troszeczkę brakuje. Może przydałoby się więcej charyzmy? Urozmaicenia we flow? Zobaczymy. Wśród tych 16 numerów jest jednak co najmniej 8, które od dłuższego czasu zapętlam.

czwartek, 10 lipca 2014

WOKÓŁ KSIĄŻKI: 5 najpopularniejszych polskich autorów kryminałów

Popularność skandynawskich kryminałów sprawiła, że literatura kryminalna uznawana przez wiele lat za „pociągową” lub „drugiej kategorii”, przeżywa pewien renesans zarówno na świecie, jak i w Polsce. Nawet znani i kojarzeni z zupełnie inną twórczością pisarze, tacy jak Stephen King i J.K. Rowling próbują sił w tym gatunku (odpowiednio: „Mr. Mercedes” i „Wołanie kukułki”). Jak natomiast kryminały mają się na naszym rodzimym podwórku?

Krótko mówiąc: świetnie. Literatura kryminalna w Polsce jest dziś chętnie uprawiana i kupowana; książki pisarzy takich jak Marek Krajewski czy Marcin Wroński sprzedają się w wysokich nakładach i są tłumaczone na obce języki. Triumfy święci także wymieniony tu Zygmunt Miłoszewski, którego powieść pt. „Ziarno prawdy” doczeka się wkrótce ekranizacji, a sam autor został doceniony nawet we Francji, otrzymując kilka nominacji do nagród literackich francuskich magazynów, m.in. „Elle”. Poniżej krótko o „fantastycznej piątce” i ich powieściach (kolejność alfabetyczna).

1. Katarzyna Bonda
Ta 37-latka zadebiutowała w 2007 roku powieścią „Sprawa Niny Frank” traktującą o policyjnym profilerze Hubercie Meyerze. W tym samym roku Bonda została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru. Autorka przez wiele lat pracowała jako dziennikarka kryminalna m.in. w „Super Expressie” czy „Newsweeku”, a obecnie wykłada w szkole kreatywnego pisania i jeździ z wykładami po całej Polsce. Dotychczas opublikowała sześć powieści – najnowsza, pt. „Pochłaniacz” ukazała się w 2014 roku nakładem wydawnictwa MUZA.

2. Mariusz Czubaj
Jest profesorem antropologii kultury w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie oraz autorem i współautorem (wraz z innym popularnym pisarzem Markiem Krajewskim) kilku powieści kryminalnych - m.in. „Kołysanki dla mordercy”, „Zanim znowu zabiję”, „Martwego popołudnia”. Czubaj publikował także w pracach zbiorowych (m.in. w antologiach sportowych).

3. Marek Krajewski
Ten urodzony w 1966 roku we Wrocławiu pisarz i były wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego (wykładał łacinę klasyczną), wprowadził swojego czasu nową jakość w literaturze kryminalnej. Debiutancka książka pt. „Śmierć w Breslau” w 1999 roku była retrokryminałem, a jej akcja rozgrywała się w latach 30. XX wieku we Wrocławiu. Krajewski powołał w niej do życia policjanta Eberharda Mocka, którego przygody kontynuował w kilku kolejnych tomach, a następnie w 2009 roku „przeniósł się” do przedwojennego Lwowa, gdzie głównym bohaterem pięciu następnych tomów został również policjant, Edward Popielski. W tym roku Krajewski planuje opublikować kolejną powieść rozgrywającą się we Lwowie pt. „Władca liczb”.

4. Zygmunt Miłoszewski 
38-latek z Warszawy, autor powieści kryminalnych o prokuratorze Teodorze Szackim. Przez wiele lat pracował w „Super Expressie”, a później w „Newsweeku”. Jest autorem opowiadań publikowanych w antologiach, napisał także pięć powieści – ostatnią w 2013 roku. Wszystkie jego książki ukazały się za granicą i można się pokusić o stwierdzenie, że jest obecnie najbardziej znanym żyjącym pisarzem z Polski. Jego talent dostrzeżono szczególnie w Wielkiej Brytanii i we Francji, gdzie na łamach tamtejszych magazynów Miłoszewski doczekał się dobrych recenzji, wyróżnień i nominacji do nagród literackich. W 2010 roku ukazała się także filmowa adaptacja „Uwikłania” w reżyserii Jacka Bromskiego, a w tym roku ma się pojawić kolejny film pt. „Ziarno prawdy”. Akcja tego obrazu będzie rozgrywać się w Sandomierzu, natomiast w rolę prokuratora Szackiego wcieli się Robert Więckiewicz.

5. Marcin Wroński
Debiutował już na początku lat 90., lecz jego kariera nabrała rozpędu dopiero kilka lat temu. Największe triumfy święci natomiast w tym roku; za zeszłoroczną powieść pt. „Pogrom w przyszły wtorek” otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru, Nagrodę Artystyczną Miasta Lublin (w którym rozgrywa się akcja jego kryminałów) oraz Kryminalną Piłę dla najlepszej polskiej powieści kryminalnej. Wcześniej Wroński opublikował także kilka powieści fantastycznych, kilkanaście opowiadań, dramaty, książki popularnonaukowe dla dzieci i młodzieży oraz wiele artykułów i esejów. Jego największym sukcesem jest jednak stworzenie Zygi Maciejewskiego – lubelskiego komisarza, który żyje i pracuje w przedwojennym Lublinie (bowiem cykl z Maciejewskim to także retro-kryminały). 

RECENZJA KSIĄŻKI: Sławomir Koper - "Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej"


Z twórczością Sławomira Kopra po raz pierwszy zetknąłem się w zeszłym roku, przy okazji wizyty w bibliotece. Wypożyczyłem wówczas "Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej", potem trafiłem jeszcze na "Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej" oraz "Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej". Jak się później dowiedziałem, wszystkie te książki cieszą się sporą popularnością z racji tego, że historie w nich zawarte opisane są w interesujący sposób, czasem z wielkich, rzekłbym, "bohaterów narodowych", czyniąc ludzi z krwi i kości, a nie tylko nadając im nazwiska i wyrywkowe daty. 

Tą popularną naukowością ujęły i mnie, dlatego z przyjemnością sięgnąłem po "Afery i skandale...". Książka ta co prawda ukazała się już trzy lata temu, ale warto tu wspomnieć, że niedawno pojawiła się na stoisku książkowym sieci marketów "Piotr i Paweł" w cenie 12,99 zł. Grzechem byłoby więc nie skorzystać z okazji... 

Przechodząc jednak do meritum: co tym razem zaserwował swoim czytelnikom Koper? Opisy afer kryminalnych, obyczajowych i politycznych, między którymi przewija się wspólny element łączący każdą historię, a mianowicie - ówczesne mass media. Dziennikarze występujący jako kreatorzy opinii, nie zawsze zresztą sprawiedliwych, czasem wręcz aroganckie zachowanie "pismaków", gdy w opisywanej tu sprawie Gorgonowej wydali wyrok wcześniej, niż sam sąd... Oczywiście wyłaniający się z tego obraz nie jest zaskakujący; ówczesnym mediom, tak jak i dzisiejszym, chodziło o wywołanie skandalu lub afery, a co za tym idzie - zwiększenie nakładu prasy. Z jednej strony smutne, z drugiej natomiast możemy pocieszać się myślą (z przymrużeniem oka), że niezależnie od epoki, człowiek żyje w parszywych czasach.

"Afery i skandale..." podzielone są na 11 rozdziałów, większość z nich odnosi się do ówczesnych polityków i sytuacji panującej na salonach. To fakty, domysły i analiza ciemnych kart z życia znanych chyba każdemu Polakowi osób - Piłsudskiego i piłsudczyków, Mościckiego, Boya-Żeleńskiego (TAKA biografia, a na j. polskim praktycznie się go pomija), ówczesnych fabryk i afer z nimi związanych. Wiele z tych historii do złudzenia przypomina współczesne problemy, np. machlojki w należącej do Francuzów fabryce w Żyrardowie i wyzysk Polaków...

Co ważne, Koper mimo poruszanych problemów nie tworzy książki ciężkiej, ponurej czy nudnej; nawet gdy pisze o polityce, robi to z polotem, którego mógłby mu pozazdrościć niejeden historyk akademicki.

Autor: Sławomir Koper
Tytuł: Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej
Wydawca: Bellona
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 367