czwartek, 18 czerwca 2015

RECENZJA KSIĄŻKI: Charlie LeDuff - "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki"

fot. autora

Życie w Detroit nie jest usłane różami. Właściwie nigdy nie było. Choć w połowie XX wieku miasto przeżywało swoisty boom tak przemysłowy jak i ludnościowy, to już od lat 70. powoli pogrążało się w korupcji, przemocy i biedzie. Z biegiem lat miasto traciło wysoko rozwinięty przemysł na rzecz europejskiej motoryzacji i tanich, chińskich podróbek, wyludniało się, aż w końcu popadło w ruinę. Tragedia, która spotkała mieszkańców Motor City, osobiście dotyka także autora książki "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" - Charliego LeDuffa.

Osobiście - dlatego że dla LeDuffa Detroit to rodzinne miasto. Tutaj przybył jego praprapradziad, tutaj wychowywali się jego rodzice i on sam. Autor, mimo że spędził ostatnie lata m.in. w Nowym Jorku i Los Angeles, tam szukając lepszego życia, postanowił wrócić. I ciężko jest mu się pogodzić z widokiem bezdomnych na ulicach, strażaków w dziurawych butach (!) czy zrujnowanych, opuszczonych domów. Jak to się stało, że prężnie rozwijające się miasto upadło?

Przyczyn jest wiele. Kryzys gospodarczy, tańsza, ale i lepsza konkurencja, a także szerząca się korupcja. Wybrany na burmistrza Kwame Kilpatrick okazał się nie tylko łasym na bogactwo gangsterem zamieszanym w seksualne afery, ale także zwyczajnym bandytą bijącym zapraszane do swojej willi striptizerki. Dziś Kilpatrick odsiaduje wyrok 28 lat pozbawienia wolności. LeDuff jest jednak świadomy, że jedna jaskółka wiosny nie czyni...

"Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" to książka nie tylko o politycznych aferach i gospodarce. W stosunku do osobistych relacji mieszkańców i wspomnień LeDuffa, tych jest mniej. To książka, w której autor rozlicza się z własnymi demonami, przy okazji próbując odpowiedzieć sobie na pytanie: "Kto zawinił?". Czy tylko wielkie korporacje i obłudni politycy, czy także mieszkańcy, którzy - zamiast się kształcić - woleli całe życie pracować w fabrykach, a gdy te upadły, okazało się, że nikt nie chce przyjąć ich do żadnej innej roboty? Odpowiedzi szukajcie w reportażu Charliego LeDuffa.

Autor: Charlie LeDuff
Tytuł: Detroit. Sekcja zwłok Ameryki
Wydawca: Czarne
Rok wydania: 2015
Ilość stron: 295

piątek, 8 maja 2015

HISTORIA: Aleksander Laszenko. Żołnierz i artysta

Aleksander Laszenko zapisał się na kartach historii jako postać wyjątkowa. Wysokiej rangi żołnierz, artysta-malarz, filantrop, promotor sztuki. Aktywnie działał na rzecz promocji lokalnej kultury (był współzałożycielem Zrzeszenia Kujawskich Artystów Plastyków), pisywał artykuły do „Słowa Pomorskiego”, a jego drugą pasją – obok malarstwa – było podróżowanie. Po przeprowadzce z Rosji do Polski, odbywał liczne podróże zagraniczne, a w szczególności zainteresował się kulturą orientu; postawił nogę m.in. w Egipcie, Ugandzie czy Palestynie. Egzotyka zafascynowała go do tego stopnia, że większość jego prac malarskich przedstawia właśnie sceny z życia tubylców, egzotyczne zwierzęta, zasypane pustynnym piaskiem miasta i wsie. Co ciekawe – w 1922 roku Laszenko uczestniczył w odkryciu grobowca faraona Tutanchamona; wyprawie tej przewodził znany wówczas na całym świecie brytyjski archeolog Howard Carter. Choć mówi się, że klątwa faraona dotknęła każdego, kto pojawił się w grobowcu, sam Laszenko dożył 61 lat, umierając w czerwcu 1944 roku we Włocławku. Tutaj także został pochowany.

Nadgryziona zębem czasu tablica nagrobna informuje, że słynny malarz odszedł w stopniu pułkownika. Rzeczywiście – zagłębiając się w jego biografię, można dotrzeć do bardzo ciekawych informacji. Aleksander Laszenko urodził się w 1883 roku w Annówce na Ukrainie. Pochodził z wysoko postawionej rodziny; jego dziadek Jakub Glikensmidt był generalnym inspektorem artylerii carskiej. Młodemu Aleksandrowi rodzice zaplanowali karierę wojskową, na co zresztą ten zgodził się chętnie. Jak się okazało, była to dobra decyzja dla syna marszałków szlachty; Laszenko zrobił znaczącą karierę wojskową, a w 1916 roku awansował na pułkownika i nawet został dowódcą Zapasowego Dywizjonu Artylerii Leib-Gwardii.

Laszenko już jako czternastolatek odbył wraz z ojcem podróż do Egiptu. To zapewne wtedy obudziła się w nim miłość do orientu i wszystkiego, co dla chłopca na co dzień mieszkającego w Połtawie, było niezwykłe. Ukończywszy korpus kadetów, udał się na studia do Konstantynowskiej Szkoły Artylerii w Petersburgu. Niedługo potem znów odezwało się w nim pragnienie podróżowania i w latach 1903–1904 odbył podróż dookoła świata. Wyprawa była długa i wyczerpująca, ale Laszenko – jako jeden z niewielu jemu współczesnych – na własne oczy zobaczył między innymi Wyspy Kanaryjskie i Australię. A miał zaledwie dwadzieścia jeden lat! W dodatku był na tyle ambitny, że do podróżowania i studiów wojskowych umiejętnie wplótł studia malarskie.

Pierwszą wystawę indywidualną we Włocławku zorganizowano mu w 1926 roku w Gimnazjum Ziemi Kujawskiej. Zaprezentowano pięćdziesiąt obrazów Laszenki, a dodatkowo także różnego rodzaju szkice i drzeworyty. Ciekawostką jest, że była to jedyna wystawa indywidualna w tym mieście w okresie międzywojennym. Później Laszenko założył tak zwane Zrzeszenie Kujawskich Artystów Plastyków, pisał recenzje do lokalnej prasy, brał udział w wystawach, a po przeprowadzce do Włocławka w 1922 roku uruchomił darmową szkołę plastyczną. W trakcie II wojny światowej mieszkał krótko także w Michalinie. Warto przypominać historię tego właściwie zapomnianego dziś artysty.

[Zdjęcie wykonane 8-05-2015]

czwartek, 7 maja 2015

WOKÓŁ KSIĄŻKI: Premiera "Ciechocińskiej macewy"

Zbliża się premiera mojej nowej książki pt. "Ciechocińska macewa". To kolejna moja powieść z cyklu "Pan Samochodzik i...", w której głównym bohaterem jest Paweł Daniec - detektyw-muzealnik z Warszawy. Poniżej zamieszczam krótki opis książki oraz - na zachętę - link do rozdziału pierwszego.

Zbliżają się wakacje i okres urlopowy, lecz w Ministerstwie Kultury i Sztuki panuje nerwowa atmosfera. Podobno obecny minister zostanie wkrótce odwołany ze stanowiska, a jego miejsce zajmie podsekretarz stanu - cieszący się złą sławą - Aureliusz Trybko. Tymczasem do Pawła Dańca zgłasza się Edward Różycki, właściciel antykwariatu w Ciechocinku. Mężczyzna twierdzi, że od jakiegoś czasu po mieście krąży pogłoska, jakoby ktoś odnalazł ocalałą macewę z przedwojennego cmentarza żydowskiego w Ciechocinku. Dotąd wszystkie macewy uważano za zniszczone przez hitlerowców podczas II wojny światowej. Antykwariusz informuje, że osoba, która jakimś sposobem weszła w posiadanie macewy, usiłuje ją teraz sprzedać i nawet sam otrzymał w tej sprawie anonimowy telefon. Paweł obiecuje, że przyjedzie do Ciechocinka, aby rozpocząć śledztwo oraz spotkać się ze znalazcą macewy.

Fragment: KLIKNIJ TUTAJ

Książkę można już zamawiać na stronie wydawnictwa, a wkrótce będzie także dostępna w księgarniach stacjonarnych i internetowych (m.in. w Księgarni Średniowiecznej i Księgarni Odkrywcy).

poniedziałek, 30 marca 2015

WOKÓŁ KSIĄŻKI: ...I nie tylko - sukces mały i duży

Nigdy nie jest tak, że osiągnięcie sukcesu to wyłącznie nasza zasługa. Za wydaniem płyty stoją producenci, właściciele studia, realizatorzy dźwięku; czasem jest to rzesza ludzi. Tak samo z książką - ktoś musi się natyrać przy oprawie graficznej, składzie i łamaniu, dystrybucji. O starożytnych wodzach mówi się, że za sukcesem każdego z nich stał jeszcze ktoś. Czasami żona, kochana, bywało, że i niewolnicy byli najbliższymi współpracownikami cesarza, choć na kartach książek próżno szukać ich imion... Ale sukces to nie tylko wielkie rzeczy. Wielu ludziom kojarzy się z blichtrem, pieniędzmi, sławą. A wychowanie dziecka? Czy samotna matka, która wychowała dziecko na porządnego człowieka, nie osiągnęła sukcesu? Wszyscy wiemy, że to, iż nie piszą o niej gazety i nie mówią telewizje, nie oznacza, że ta kobieta jest przegrana.

Sukces to również bardzo małe rzeczy, np. nauka gotowania. Kiedyś nie umiałem zrobić nic w kuchni (no chyba, że jajecznicę). Po prostu miałem dwie lewe ręce do zrobienia czegoś więcej, niż kanapki z serem i szynką. Ale bardzo chciałem się tego nauczyć. Robię to cały czas - lubię ugotować prostą zupę, ale i krewetki w winie nie są mi obce. Nauczyłem się, bo chciałem. I chyba o to chodzi we wszystkim - trzeba chcieć.

Za moimi sukcesami - tymi większymi i mniejszymi - też nie stoję sam. To moja dziewczyna zachęciła mnie do pisania, kiedy dowiedziała się, że od zawsze było to moje marzenie. Jestem jej za to bardzo wdzięczny. Teraz zdarza się, że sama podczytuje fragmenty tego, co napisałem, a czasami nawet doradza, jak ugryźć temat lepiej.

Kiedyś myślałem, że jestem we wszystkim przeciętny. Cóż, może i jestem - jak to mówią: "jeśli sądzisz, że robisz coś dobrze, gdzieś na świecie jest ktoś, kto zrobi to lepiej". Ale umiem doceniać to, co udaje mi się osiągnąć i nie narzekam, nie popadam w kompleksy. Bo i po co? Dla jednych i tak będę przeciętny, dla innych - moje umiejętności będą nie do przeskoczenia. Spotkałem na swojej drodze wielu bardzo różnych ludzi. Oni mówili, że są zafascynowani tym, co robię; że nagrałem płyty, że grałem koncerty, że piszę książki, choć mnie się zawsze wydawało, że to takie zwyczajne... Z jednej strony jest to coś niezwykłego, z drugiej - po prostu takie zdobyłem umiejętności. Jeden pisze, drugi maluje, trzeci jest świetnym stolarzem (a rzemieślników cenię najbardziej). I chyba o to w życiu chodzi - żeby chcieć i nigdy się nie załamywać.

poniedziałek, 16 marca 2015

WOKÓŁ KSIĄŻKI: Moja historia

Pisarzem chciałem być od dziecka. Pierwsze teksty pisałem, mając mniej więcej 8-9 lat. Pamiętam, że były to krótkie opowiadania, które moja babcia trzyma do dziś razem z innymi pamiątkami. W wakacje 1999 roku przeczytałem kilka książek z serii „Archiwum X” i tak mnie te historie zafascynowały, że napisałem własną kontynuację, i to na dobre 40 stron. W szóstej klasie podstawówki poznałem twórczość Andrzeja Pilipiuka i pochłonęła mnie ona całkowicie i bez wyjątku.

Czytałem wszystko: opowiadania, książki z Wędrowyczem w roli głównej, później „samochodziki”. Napisałem opowiadanie pt. „Czarownice z Czarnoziemu” i zdecydowałem się wysłać je Andrzejowi. Parę dni później Mistrz odpisał: „niezłe”. Zredagował, naniósł poprawki, wskazał co jest dobre, a co nie, i zachęcił do dalszej pracy. Miałem 13 lat i byłem rozradowany jak nigdy dotąd; wszak nieczęsto się zdarza, by pisarz odpisał czytelnikowi, a co dopiero pochwalił. W dodatku dzieciakowi z gimnazjum.

Korespondowaliśmy przez kilka lat. Andrzej zaprosił mnie do listy dyskusyjnej „Literatka”. Zrzeszała ona kilku aspirujących pisarzy, w tym gronie byłem najmłodszy i prawdopodobnie najsłabszy oraz najbardziej irytujący. Moje teksty znacznie odbiegały poziomem od starszych po fachu kolegów, ale Andrzej mówił: „nie poddawaj się”; „pisz, będzie dobrze”. No to pisałem. Jedno opowiadanie, drugie, trzecie. Jakoś szło. W między czasie zacząłem nawet pisać wiersze – kilka opublikowała „Gazeta Pomorska”, jeden czy dwa dołączono do tomiku lokalnych twórców, znalazło się dla mnie miejsce w „Akancie”. Pisałem dalej, w końcu zdecydowałem się przesłać kilka do wrocławskiej „Odry” – prestiżowego miesięcznika poetyckiego. W nim co prawda nie opublikowano mnie, ale p. Urszula Kozioł – znana poetka, pisarka, a przy okazji redaktorka „Odry” napisała, że jak na mój wiek, to piszę całkiem nieźle. Zachęcała, bym próbował dalej. Pisanie poezji porzuciłem, ale sentyment do tamtych chwil pozostał.

Z Andrzejem współpraca układała się dobrze. Wykonałem dla niego stronę internetową na potrzeby wyborów parlamentarnych w 2005 roku, i zarobiłem w ten sposób swoje pierwsze pieniądze. Pisałem dalej. Publikowałem w jakichś e-zinach dołączanych do czasopisma komputerowego „CD-Action”, opowiadania szły do szuflady, bo nie były na tyle dobre, by je opublikowano. Tak zleciało mi całe gimnazjum, kiedy w moim życiu wszystko było nie tak – nie lubiłem swojej szkoły, ani ludzi. Były przy mnie tylko książki.
W liceum praktycznie przestałem pisać prozą, czego do dziś trochę żałuję. Ale widocznie tak musiało być. Kontakt z Andrzejem się urwał, on stawał się przecież coraz bardziej popularnym pisarzem i nie miałem zamiaru zawracać mu głowy moimi wypocinami. W marcu 2013 roku obudziłem się z myślą, że mam już 23 lata i należałoby w końcu zacząć robić coś konstruktywnego. Przecież zawsze chciałem pisać. To było moje największe marzenie. Pogłówkowałem trochę, wymyśliłem fabułę i napisałem „Wieczne Miasto”, jako kontynuację serii „Pan Samochodzik i…”. Znałem trochę wydawnictwo, książki czytywałem, wiedziałem więc, że tam warto się odezwać.

Wydawcy dostali ode mnie kilka pierwszych rozdziałów. Oddzwonili po dwu tygodniach, że bardzo chętnie wydadzą moją powieść i na kiedy jestem w stanie ją skończyć. Ustaliliśmy termin. Wyrobiłem się – podpisaliśmy umowę. Do „Wiecznego Miasta” pewnie zawsze będę miał sentyment, choć uważam tę książkę akurat za najsłabszą spośród tych, które napisałem. Ale takie życie.

Zachęcony pierwszym małym sukcesem, pisałem dalej. Tak powstał „Sekret drewnianej kapliczki”, „Pałac w Samostrzelu”, „Dwór Artusa w Toruniu” oraz niewydana jeszcze „Ciechocińska macewa” (premiera zapewne w kwietniu lub maju br.). W tym czasie nauczyłem się cierpliwości, sumienności i przede wszystkim rzemiosła, choć oczywiście nad tymi trzema rzeczami nadal pracuję. Przekonałem samego siebie, że warto, choćby dla własnej satysfakcji. Tak jak wspomniałem – pisać chciałem zawsze, ale bałem się, że temu nie podołam. Może nie będę umiał? Nie nadaję się do tego? Może nie warto, bo kto to będzie czytać?

Mam 25 lat, cztery wydane książki, piąta się ukaże, pół szóstej (autorskiego postapo – gdy skończę, będę szukał na nią wydawcy) i dwa rozdziały siódmej. Podołałem własnym ograniczeniom. Nie poddałem się.

Co dalej?

sobota, 3 stycznia 2015

SERIALE: "Growing up Fisher", czyli rodzinna niedoskonałość

Współczesne seriale familijne mają to do siebie, że jest ich niewiele, a jeśli już - to pomijając od lat popularne "Modern Family", dość szybko kończą swój telewizyjny żywot. Wiele z nich na pewno niesłusznie, choć najważniejszym powodem anulowania danej produkcji są, rzecz jasna, mierne wyniki oglądalności. Nie inaczej było z "Growing up Fisher", choć aż dziw bierze, bo i fabuła, i dialogi, i gra aktorska są na naprawdę wysokim poziomie.

Warto dodać, że ten ciepły, rodzinny serial porusza problem niepełnosprawności, który nie dość, że w telewizji pojawia się rzadko, to na dodatek tutaj stwarza przyczynek do wielu zabawnych gagów. Akcja "Growing up Fisher" skupia się na Melu Fisherze (w tej roli świetny J. K. Simmons, znany m.in. z występów w filmie "Up in the air" czy "Juno") - ojcu rodziny, który jest niewidomy... i z powodzeniem udaje mu się ten fakt ukrywać przed ludźmi. Mężczyzna nie widzi od 12-tego roku życia, a mimo to kończy szkołę, studia prawnicze i zakłada rodzinę. Ponadto Mel potrafi prowadzić samochód (ma nawet prawo jazdy!) i mieszka sam w dużym mieszkaniu, do pewnego momentu zupełnie nieprzystosowanym do osoby niewidomej. Jak mu się to wszystko udaje? Mel jest po prostu człowiekiem pozytywnie nastawionym do życia, no i charakteryzuje go pewna cecha charakteru - przebiegłość - pozwalająca ukrywać niepełnosprawność nawet przed własnymi pracownikami.

Należy dodać, że Mel nie jest tu najważniejszy. Pierwsze skrzypce gra bowiem jego syn Henry - sympatyczny, wiecznie uśmiechnięty nastolatek, narrator każdego odcinka. Pomimo rozwodu rodziców, chłopiec ma bardzo dobry kontakt z ojcem; do momentu, w którym Mel decyduje się na psa-przewodnika, Henry czuje się jakby sam był jego "oczami", co nierzadko doprowadza do zabawnych sytuacji (np. przed ważnym, pracowniczym spotkaniem Mela, chłopiec informuje ojca, gdzie kto siedzi i jak wygląda po to, aby ten nie musiał zdradzać swojej ułomności). Dla Eliego Bakera - aktora grającego Henry'ego - rola w "Growing up Fisher" jest zupełnym debiutem na ekranie, a mimo to chłopiec radzi sobie naprawdę dobrze, i to dzięki niemu nie chce się odchodzić od telewizora przez całe dwadzieścia minut.

Ważnymi postaciami są tu także matka Henry'ego - Joyce (w tej roli Jenna Elfman) oraz starsza siostra chłopca - Katie (Ava Deluca-Verley). Kontakt matki z córką również jest specyficzny - ta pierwsza chce być równą kumpelą, ta druga natomiast chciałaby, jak sama to określa, "normalną matkę", a nie udającą nastolatkę prawie czterdziestolatkę.

"Growing up Fisher" jest w swojej formie bardzo podobny to emitowanego w latach 2013-2014 serialu komediowego pt. "The Michael J. Fox", w którym główny bohater zmaga się z chorobą Parkinsona, a jednocześnie stara się być wciąż pomocną głową rodziny. Niestety - oba seriale nie zagrzały na antenie dużo czasu; oba skasowano po wyemitowaniu zaledwie pierwszego sezonu. Jak wspomniałem wcześniej - w głównej mierze przyczyniły się do tego słabe wyniki oglądalności, choć mnie akurat dziwi, dlaczego Amerykanie nie chcą oglądać takich produkcji. Owszem - nie porusza się w nich wątku homoseksualizmu i imigrantów (vide od lat nagradzane "Modern Family") ani różnic kulturowych pomiędzy ludźmi. Czy więc zwyczajna rodzina mająca przyziemne problemy oraz dzieci, które nie piją/ćpają/nie uprawiają seksu, to już zbyt nudny obraz, nie warty we współczesnym świecie uwagi? Obejrzyjcie dwa, trzy odcinki obu seriali (tzn. "Growing up Fisher" oraz "Michael J. Fox") i spróbujcie sami sobie odpowiedzieć na to pytanie.

wtorek, 11 listopada 2014

SERIALE: "Zbrodnia", czyli jak to wygląda po polsku

Nie przesadzę, twierdząc, że serial "Zbrodnia" produkowany i emitowany przez stację AXN pojawił się nagle i znienacka. Bez dużej kampanii reklamowej oraz trailerów zapowiadających serial kilka miesięcy przed premierą, czyli odwrotnie, niż "Wataha". Mimo to, kryminał AXN-u można chyba traktować jako konkurencję dla HBO-owej "Watahy", ponieważ obie produkcje pojawiły się mniej więcej w tym samym czasie i obie to rasowe kryminały. W tym tekście zamierzam jednak skupić się wyłącznie na "Zbrodni", która 2 tygodnie temu doczekała się finału i można ją oceniać już całościowo.

Od razu należy napisać, że "Zbrodnia" jest polską wersją szwedzkiego serialu "Morden i Sandhamn", który jest adaptacją powieści "Na spokojnych wodach", autorstwa Viveci Sten. Powieść ta była debiutem pisarskim Sten, o której można powiedzieć wiele (np. to, że pracuje jako prawniczka w szwedzko-duńskiej poczcie PostNord), ale nie to, że jest popularna. To duży plus dla polskich producentów; z jednej strony przedstawili nam coś niemal nieznanego, z drugiej natomiast zapewne zaoszczędzili sporo pieniędzy, kupując prawa do ekranizacji mało znanej książki i mało znanego serialu.

Głównym bohaterem "Zbrodni" jest 30-paroletni komisarz Tomasz Nowiński. Jak to bywa często w tego typu produkcjach, Nowiński to nietypowy (czyli typowy) policjant, borykający się z wieloma problemami. Jest rozwodnikiem i cierpi na bezsenność, a smutki i rozczarowania topi w alkoholu. Nie jest to więc nic nowego, czego dotąd nie było w powieści czy serialu kryminalnym. Ale grający tę rolę Wojciech Zieliński wypada dobrze i przekonująco; czasem tylko zgrzytają wypowiadane przez niego dialogi, które brzmią sztucznie, lecz to już wina scenarzystów, a nie samego aktora.

To, co intryguje w "Zbrodni", to nie samo pytanie: "Kto zabił?", a... miejsce akcji. Otóż, akcja rozgrywa się w nietypowych jak na polskie warunki sceneriach Półwyspu Helskiego - miejsca, które ma niezwykły potencjał, lecz wykorzystuje się je nader rzadko. W serialu inspirowanym skandynawskimi produkcjami prezentuje się jednak idealnie; jest wietrznie i chłodno, a Bałtyk dodaje temu wszystkiemu świetny klimat nudnego, nadmorskiego miasteczka, w którym pewnego dnia dochodzi do morderstwa. Ujęcia kręcone dronami jeszcze bardziej uświadamiają widzowi, jak intrygujący jest Półwysep Helski.

Nie będę się skupiał na fabule, bo nie o to tutaj chodzi. Napiszę tylko, że warto "Zbrodnię" obejrzeć. Choć dialogi czasami kuleją, a akcja zdaje się zbyt szybko pędzić do przodu (serial ma tylko 3 odcinki - mógłby mieć co najmniej 5 i wówczas prezentowałby się o niebo lepiej), to stoi o kilka poziomów wyżej od innych produkcji polskich, którymi karmią nas telewizje. Przy okazji można zobaczyć rodzimych aktorów w innych, niż dotąd rolach, tzn. lepszych: są tu Radosław Pazura, Magdalena Boczarska, Magdalena Zawadzka oraz Dorota Kolak - mająca chyba najlepszą rolę w "Zbrodni". Finał nie porywa (rozwiązanie nieco naciągane i przewidywalne), lecz jeśli Polacy są w stanie robić takie seriale, to znaczy, że mogą naprawdę wiele.