czwartek, 28 sierpnia 2014

RECENZJA PŁYTY: Slaine - "The King of Everything Else"

Jeszcze pół roku temu nie pomyślałbym, że Slaine wyrośnie wkrótce na najciekawszego rapera z obozu LCN i całej gamy hardcore'owych raperów z USA. Jego zeszłoroczna płyta "The Boston Project", na którą zaprosił większość swoich bostońskich kolegów, była dobra, ale nie na tyle, by ją uznać za jakieś szczególne wydarzenie 2013 roku (choć jeden z singli był mocarny). Zupełnie inaczej jest natomiast w przypadku najnowszej "The King of Everything Else".

Slaine to raper ze sporym doświadczeniem scenicznym i studyjnym, choć karierę - jak na obecnie 37-latka - zaczynał dość późno, bo 11 lat temu. Wtedy to rozpoczął współpracę z Jaysaunem i Edo G'm, z którymi założył skład Special Teamz. Raperzy wydali debiutancki album w 2005 roku, a potem kariera Slaine'a już się sama potoczyła, i trwa do dzisiaj, bez szczególnych wzlotów ani upadków.

Choć "bez wzlotów" to chyba jednak złe określenie...  George Carroll, bo tak naprawdę nazywa się ów bostoński raper, zdążył w ciągu dekady nagrać album ze wspomnianym składem Special Teamz, potem 2 albumy z La Coka Nostrą i 3 solówki. Do tego rozpoczął całkiem udaną karierę aktorską, choć jak dotąd, grywał jedynie drugoplanowe role. Z aktorstwem Slaine'a wiąże się jednak ciekawa anegdota. Otóż, w 2007 roku Ben Affleck przygotowywał się do wyreżyserowania filmu pt. "Gone Baby Gone". Któregoś dnia trafił na ciekawy artykuł w gazecie Boston Herald. Tekst dotyczył Slaine'a, a osoba rapera tak się Affleckowi spodobała, że postanowił do niego zadzwonić i zaproponować mu rolę w swoim filmie. Slaine przystał na ofertę i zagrał postać Alberta "Gloansy'ego" MacCloana - bostońskiego członka gangu. Od tej pory pojawił się na dużym ekranie kilkakrotnie, partnerując takim tuzom kina jak wspomniany Affleck, Brad Pitt ("Killing Them Softly") czy Harvey Keitel ("God Only Knows"). Oczywiście zapracowany Slaine ani myślał porzucać karierę muzyczną na rzecz aktorstwa. I całe szczęście. Aktorem jest niezłym, ale raperem o wiele lepszym, co potwierdza szczególnie jego najnowsza płyta.

"The King of Everything Else" w warstwie tekstowej nie różni się niczym od wcześniejszych dokonań rapera. Slaine wciąż pisze mroczne teksty, rozlicza się z przeszłością, wspomina o dziecku i byłej żonie, z dystansem podchodzi do swojego wyglądu i wagi... Dodatkowo bawi się swoim, i tak mocnym i interesującym flow, przyśpiesza, podśpiewuje... A ja, jako wierny fan Vinniego Paza i Ill Billa z przykrością muszę stwierdzić, że w obecnej chwili Slaine zjada w całości swoich kolegów po fachu.

"TKoEE" to płyta jakich obecnie wychodzi naprawdę niewiele. Materiał nie ma słabszych momentów, jest bardzo równy i różnorodny. O wielkości Slaine'a dowodzą przede wszystkim takie utwory, jak świetne "Bobby Be Real" z gościnnym udziałem Tech N9ne'a i Madchilda, "The Years" czy naładowane emocjami "Our Moment" i mój faworyt - "Defiance" ze świetnym śpiewanym refrenem. Do tego bity, w których na pierwszy plan za każdym razem wysuwają się mocne bębny i bas, a wyprodukowali je m.in. Dj Lethal i Statik Selektah. Brzmi zachęcająco?

Cieszy mnie fakt, że Slaine nagrał taką płytę. Zawsze był raperem solidnym, tylko brakowało mu więcej werwy i promocji. Nigdy nie odstawał od ekipy LCN czy swoich kolegów, w rodzaju Madchilda czy Vinniego. Ta płyta potwierdza, że jest na dobrej drodze, by nawet stać się o wiele lepszym raperem od nich. I wreszcie z czystym sumieniem mogę polecić materiał Slaine'a nie tylko fanom hardcore'owych raperów.

wtorek, 26 sierpnia 2014

SERIALE: "The Strain", czyli spodziewaj się niespodziewanego

Pierwszy odcinek oglądałem zupełnie bez emocji. Ot, historia jakich w kinie i telewizji było już wiele; w samolocie pasażerskim, który lada chwila ma lądować, dzieją się dziwne rzeczy. W "Wężach w samolocie" niebezpieczne okazały się... węże (odkrywcze, nie?), w "Planie lotu" z pokładu zniknęła 6-latka i nikt nie wiedział, jak to możliwe, a w "Non-stop" Liam Neeson usiłował pokrzyżować plany niebezpiecznym porywaczom... W "The Strain" natomiast największym problemem okazuje się... potwór, który tuż po lądowaniu zabija ponad 200 osób.

Brzmi tandetnie? No i trochę takie "The Strain" jest. Widząc po raz pierwszy to skrzyżowanie Santa Muerte z Hulkiem nie wiedziałem, czy powinienem się śmiać czy bać. Specyficzny obraz wyreżyserowany przez Guillermo del Toro przywodzi na myśl klasyczne horrory z lat 80., z drugiej strony jednak ma klimat dobrego, współczesnego horroru, który obywa się bez rozlewu morza krwi i badziewnej masy "potworów". Gdybym miał "The Strain" porównać do jakiejś innej produkcji, powiedziałbym, że to połączenie "The Walking Dead" z "Zagubionymi". Największy minus jest taki, że po obejrzeniu 2 odcinków wciąż nie wiem, czy to serial o zombie, czy o wampirach.

Akcja serialu skupia się na doktorze Ephraimie Goodweatherze (serio, można się tak nazywać?), który jest szefem Centrum Chorób Zakaźnych w Nowym Jorku. Oczywiście z racji wykonywanego zawodu i pracoholizmu, dr Goodweather został porzucony przez żonę, no i leczy się z alkoholizmu. Jest więc wątek prywatny, i to dość oklepany. Lądowanie tajemniczego samolotu w Nowym Jorku i nadejście epidemii, która się z tym wiąże, to - jak się wydaje - największy problem w karierze zawodowej Goodweathera, z jakim przyszło mu się zmierzyć. Sprawę jeszcze bardziej komplikuje fakt, że 4 osoby nagle się wybudzają, a 12 kolejnych... ucieka z kostnicy po zabiciu patologa.

Równie ważną postacią w serialu jest profesor Abraham Setriakan. Staruszek obecnie prowadzi sklep z antykami, lecz na zapleczu hoduje w słoiku bestię, która żywi się jego krwią. Robi to dlatego, by ratować ludzkość. To też brzmi dziwacznie? Owszem. Nie wiadomo zresztą, co ma wspólnego z tajemniczą bestią, która pojawiła się w samolocie. Być może łączy ich fakt, że samolot leciał z Berlina, a profesor Setriakan ma wytatuowane numery na ręku. Może był w obozie koncentracyjnym? Może ów potwór to jakiś hitlerowski wynalazek sprowadzony teraz do USA? Nie wiadomo. Trzeba jednak przyznać, że "The Strain" ogląda się całkiem dobrze.

Pomysłodawcą i reżyserem serialu jest, jak wcześniej wspomniałem, Guillermo del Toro. Ten meksykański reżyser, znany z takim filmów jak "Labirynt Fauna" czy "Pacific Rim" jest również pisarzem, a "The Strain" powstał na bazie kilku jego powieści. W swoim najnowszym dziele świetnie pokazał mroczny klimat Nowego Jorku, nieco komiksowy i przykuwający uwagę widza. Mam tylko jeden problem z tym serialem, o którym napisałem kilka akapitów wyżej: nie wiem, kiedy się śmiać, a kiedy bać. Ów potwór z jednej strony wydaje się straszny, z drugiej przywodzi na myśl filmowe wynalazki kina klasy "C", do których już dawno wszyscy się przyzwyczailiśmy. Efekty specjalne czasami także nie powalają (np. gdy w 2-gim kilkulatka wysysa krew swojemu ojcu, a z jej ust wychodzi półmetrowy język - o co chodzi?!). Na razie jednak mam zamiar kontynuować przygodę z tym serialem, choćby dlatego, że wygląda jak zagubiona w latach 80. taśma twórców "Martwicy mózgu" czy innego "Halloween 15".

niedziela, 24 sierpnia 2014

FILMY: "Wywiad rodzinny", czyli mrok i przygnębienie

Patrząc na francuską kinematografię, jedynymi gatunkami, które (jak dotąd) wydawały mi się interesujące, były komedia i sensacja. No bo któż nie zna kultowej serii "Taxi" czy "13. dzielnicy"? Znają chyba wszyscy... Niemniej jednak oglądam ostatnio bardzo dużo filmów kryminalnych, dlatego nie mogłem zignorować także i francuskich produkcji.

"Wywiad rodzinny" to film, który swoją premierę miał w 2011 roku. Akcja skupia się na Stephane Monnereau (Yvan Attal), który - chcąc odpocząć po stresującym śledztwie jakie niedawno przeprowadzał - zabiera żonę i syna na urlop do górskiej miejscowości położonej niedaleko miejsca ich zamieszkania. Od początku filmu widać wyraźnie, że małżeństwo przeżywa kryzys; Stephane i jego żona Valerie wciąż się kłócą, głównie z winy policjanta, który jest dla kobiety niemiły, a czasami wręcz wydaje się, jakby jej zupełnie nie szanował. Cała urlopowa wyprawa przebiega w nerwowej i przygnębiającej atmosferze, jednak najgorsze jest to, że w trakcie podróży psuje się auto Stephane'a. I od tej chwili wszystko dopiero nabiera rozpędu.

Policjant wyhamowuje gwałtownie na środku drogi, twierdząc, że przed maską auta właśnie przebiegł dzik. Nikt ze współpasażerów nie potwierdza jednak jego zdania. Niestety, auto nie chce ruszyć dalej, dlatego Monnereau'owie oczekują na pomoc, która krótko potem pojawia się w osobie pewnego tubylca-kierowcy.

Nie chcąc zdradzać całej fabuły, pokuszę się tylko o kilka najważniejszych punktów, które pojawiają się w dalszej części filmu. Kierowca jeepa podwozi rodzinę na pobliską stację benzynową. Tam Stephane prosi mechanika o pomoc i obaj mężczyźni oraz syn małżeństwa wracają po zepsute auto. Matka zostaje na stacji, ponieważ w aucie mechanika nie starczyło dla niej miejsca.

Okazuje się, że z autem jest wszystko w porządku. Ojciec i syn wracają po matkę, jednak na miejscu okazuje się, że kobieta po prostu zniknęła. Tak, jakby wsiąkła w ziemię. Nikt nie wie, gdzie jest; pracownica stacji pamięta tylko, że wyszła na zewnątrz... i zniknęła.

Policjanci z pobliskiego komisariatu zaczynają podejrzewać, że zaginięcie kobiety jest sprawką męża. Tutejszy komendant (w tej roli niejaki Pascal Elbe, który wygląda jak starszy brat Snoop Dogga - naprawdę!) nie wierzy w zapewnienia Stephane'a, że nie ma on nic wspólnego z zaginięciem żony. Mimo to, okazuje się, że poszukiwana kobieta skrywała przed policjantem wiele tajemnic i wcale nie była szczęśliwa w tym małżeństwie. Stephane'a wariuje; z jednej strony nie dopuszcza do siebie myśli, że to on mógł być sprawcą tej sytuacji, z drugiej zaczyna się zastanawiać, czy był aż tak beznadziejny, że żona postanowiła opuścić i jego, i ich kilkuletniego syna.

Film "Wywiad rodzinny" jest mroczny i do końca trzyma w napięciu. Choć zakończenie nie jest szczególnie zaskakujące (a przynajmniej ukazane jest w sposób, który ni ziębi ni grzeje), to warto go obejrzeć, choćby dla bardzo dobrych ról głównego bohatera oraz komendanta miejscowej policji; Elbe, jak się wydaje, miał zagrać drugoplanową rolę, a w kilku miejscach ukradł rolę pierwszoplanowemu koledze. Co ciekawe, scenarzysta filmu Mancuso, to były policjant, i pisząc scenariusz, korzystał z doświadczeń jakie nabył, pracując niegdyś w policji.

czwartek, 21 sierpnia 2014

WYWIAD: Z Ireneuszem Sewastianowiczem o książkach, Suwalszczyźnie i czytelnictwie w Polsce

źródło: TVS24
Ireneusz Sewastianowicz to były dziennikarz i reporter, obecnie pisarz publikujący swoje powieści przygodowe pod pseudonimem Andrzej Irski, w ramach serii wydawniczej "Pan Samochodzik i...". Rozmawiamy m.in. o tym, skąd pomysł, by kontynuować ową serię i kiedy możemy się spodziewać autorskiego kryminału.

Skąd pomysł, by zająć się kontynuacją serii "Pan Samochodzik i..."?
Można powiedzieć, że pomysł dojrzewał i leżakował wiele lat, a powstał zanim w księgarniach ukazały się pierwsze kontynuacje. Miałem okazję poznać Zbigniewa Nienackiego, robiłem z nim kiedyś wywiad. Bodaj rok po śmierci pisarza, przejeżdżając przez Jerzwałd, byłem na jego grobie. I chyba wtedy pomyślałem, że ktoś mógłby się pokusić o wskrzeszenie postaci podobnej do Pana Samochodzika. Gdy "Warmia" wystartowała z kontynuacjami, zastanawiałem się, czy nie zaproponować napisania jeden z nich, zawsze jednak były inne zajęcia. Zrobiłem to dopiero wtedy, gdy skończyłem z dziennikarstwem. I tak powstał "Skarb UB".

W dzieciństwie czytałeś książki Nienackiego? Która z nich podoba Ci się najbardziej? Czy masz swojego ulubieńca wśród bohaterów?
W dzieciństwie zaczytywałem się powieściami Nienackiego.  Wybór jest trudny, ale pierwsza trójka, to chyba "Nowe przygody Pana Samochodzika", "Księga strachów" i "Niesamowity dwór". Ciekawych i barwnych postaci było wiele.

A Paweł Daniec? On także wzbudza Twoją sympatię? A może wolałbyś osadzić w "samochodzikowych" realiach innego, zupełnie nowego bohatera?
Jeden z czytelników napisał do mnie, że "uczłowieczyłem Pawła Dańca" i traktuję to jako największy komplement. Nie podobał mi się zdecydowanie Rambo z dyplomem historyka sztuki, a tak Daniec prezentował się w wielu tomach.

Z internetu można się dowiedzieć, że jesteś autorem lub współautorem kilku innych książek, m.in. przewodnika "Na grzyby do Puszczy Augustowskiej" i traktującej o zatrzymaniach przez NKWD mieszkańców Suwalszczyzny w 1945 roku, z których część później zniknęła bez śladu... Skąd taki rozstrzał?
Dokładnie, to jestem obecnie autorem lub współautorem dziewiętnastu książek. Przez ponad trzydzieści lat uprawiałem dziennikarstwo, ze szczególnym uwzględnieniem reportażu, więc i książki powstawały faktograficzne. A wspomniane "Na grzyby..." powstały trochę mimochodem, bo zbieranie grzybów jest moim hobby.

Trudno było odkrywać tę smutną przeszłość?
Materiały do książki "Nie tylko Katyń", poświęconej sowieckiej obławie w lipcu 1945 roku, zbierałem jeszcze u schyłku komuny. Było trudno, bo ludzie bali się mówić. Sam wtedy nie wierzyłem, że ewentualna książka ujrzy kiedyś światło dzienne. Ale czasy szybko się zmieniły. Książka ukazała się i rozeszła się w trudnym dzisiaj do wyobrażenia nakładzie 100 tysięcy egzemplarzy.

Wróćmy do Twoich najnowszych książek. Którą powieść z "samochodzikowej" serii uważasz za najlepszą?
Chyba nie potrafię odpowiedzieć. To tak, jakby pytać rodziców, które dziecko kochają najbardziej. Niewątpliwie mam sentyment do "Skarbu UB", bo był pierwszy. "Leśna samotnia" była chyba najbardziej przemyślana, zanim jeszcze usiadłem do pisania. "Sztucery Goringa" są najnowsze... Może najlepsza dopiero przede mną?

Jak wygląda Twój dzień, kiedy piszesz? I ile mniej więcej czasu zajmuje Ci napisanie książki?
Staram się, bo w praktyce to bywa różnie, codziennie pisać po parę godzin. Najdłużej, ponad pół roku, zajął mi "Skarb UB". Najkrócej, trochę ponad trzy miesiące, "Depozyt hrabiego Paca". Raczej nie należę do osób, które piszą w ekspresowym tempie.

Planujesz kolejną książkę z serii? O czym będzie? I na jakim etapie są obecne prace?
Jestem na półmetku. Rzecz nawiązuje do powstania styczniowego.

Podobno chciałbyś napisać thriller. Skąd zainteresowanie tym gatunkiem? I kiedy możemy się spodziewać tej powieści?
Może trochę przesadziłem ze słowem "thriller". Chodzi raczej o dość mocny kryminał. Zawsze miałem ochotę napisać porządny kryminał. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku wezmę się do pracy. Tytuł i szkielet fabuły mam od dawna w głowie.

W swoich książkach nierzadko poruszasz tematy polityczne. Radio Maryja, teksty o gender... Nie lubisz Kościoła?
Nie lubię Kościoła agresywnego, który nachalnie wciska się we wszystkie sfery życia. Niestety, tak się dzieje obecnie. Radia Maryja czasami słucham, bo "Rozmowy niedokończone" to dobry program rozrywkowy, lepszy od wszystkich kabaretonów razem wziętych.

Którego z kontynuatorów uważasz za najlepszego? Wielu tym mianem określa Niemirskiego, przychylasz się do tej opinii?
Postanowiłem na temat innych kontynuatorów nie wypowiadać się ani dobrze, ani źle. Nie wypada.

A czy Ty jesteś zadowolony z odbioru swoich książek?
Raczej tak. Nie obrażam się, gdy ktoś krytykuje. Ma do tego prawo. Niech mówią i piszą co chcą, byle nie przekręcali nazwiska.

Akcja Twoich książek dzieje głównie na Suwalszczyźnie i Mazurach. A może warto byłoby "odwiedzić" inne rejony Polski?
Na pewno, byłoby warto. Przyczyna jest prozaiczna. Nie potrafię pisać wodząc palcem po mapie i posiłkując się tylko Internetem. Co z tego, że kiedyś zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz? Wszystko się zmienia. Wyjazd w celu zebrania dokumentacji wymaga czasu i pieniędzy. A Suwalszczyznę i Mazury mam pod nosem.

Co sądzisz o czytelnictwie w Polsce? Czy rzeczywiście jest tak źle, jak grzmią media? Czy warto więc pisać?
Jest źle, ale chyba warto pisać, dopóki są czytelnicy.

Jakie książki lubisz czytać - historyczne, sensacyjne, a może romanse...? Którego autora cenisz najbardziej?
Z wymienionych - wszystko, oprócz romansów. Ulubieni pisarze to Hemingway, Remarque i Konwicki.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

FILMY: 2 filmy na poniedziałkowy wieczór

Lato powoli dobiega końca, wieczory też robią się coraz dłuższe (chyba, że jesteś studentem, to wakacji masz jeszcze półtora miesiąca, a pora dnia nie robi różnicy). A więc co można robić? Ano, oglądać dobre filmy. Oczywiście z wrodzonej przekory odradzam oglądanie wszystkiego co znane i lubiane - w poniższym tekście zestawiłem film produkcji duńskiej i - żeby nie było, że światowy nie jestem - amerykańskiej. Ten pierwszy polecam tym bardziej tym osobom, które nie mają czasu, ochoty lub cierpliwości na oglądanie seriali europejskich - oglądając ową produkcję, dostaniecie klimat, muzykę i fabułę takiego serialu "w pigułce". Kolejność przypadkowa.

1. Kobieta w klatce (Dania, 2013)
 "Kobieta w klatce" to film na podstawie powieści duńskiego pisarza, Jussiego Adler-Olsena. Niestety, nie mogę powiedzieć, na ile film jest zgodny z lekturą, ponieważ książki nie czytałem. 

Ale sam obraz ogląda się wyśmienicie. Głównym bohaterem "Kobiety w klatce" jest detektyw Carl Mørck (świetny w tej roli Nikolaj Lie Kaas), który zostaje przydzielony do nowo powstałego wydziału - Q. Jego zadaniem będzie zamykanie spraw niewyjaśnionych na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat; z tym, że nie chodzi tu o wznawianie śledztw, lecz o biurokratyczną robotę, czyli czytanie raportów i wypełnianie przeróżnych dokumentów kończących sprawę. Początkowo Mørck, jako ambitny policjant, nie jest zadowolony z nowej pracy. Dodatkowo irytuje go fakt, że przydzielono mu asystenta - Araba Assada (w tej roli Fares Fares, który zdaje się być bardzo dobrym komediowym aktorem), który, w przeciwieństwie do niego, lubi papierkową robotę i na nic nie narzeka. Obaj mężczyźni nabierają wiatru w żagle w momencie, gdy w ich ręce wpadają dokumenty ze sprawy niewyjaśnionego zaginięcia młodej parlamentarzystki sprzed lat. 

"Kobieta w klatce" to film mroczny i momentami brutalny. Detektyw i jego asystent są bardzo ciekawymi postaciami, diametralnie się od siebie różniącymi, przez co jeszcze bardziej chce się ten film oglądać. Postać Assada wprowadza do "Kobiety w klatce" pewną lekkość i humor, co łagodzi ów ciężki klimat. Przyczepiłbym się tylko do tytułu, który jest nieadekwatny do filmu; Merete Lynggaard nie jest przetrzymywana w klatce, lecz w swego rodzaju metalowej kapsule.

2. 21 Jump Street (USA, 2012)
Miałem pewne obawy przed obejrzeniem tego filmu. Sądziłem, że to kolejna głupkowata amerykańska komedia, naładowana nieśmiesznymi żartami i żenującymi dialogami. Oczywiście, TO JEST śmieszna komedia, ale na tyle interesująco napisana i zagrana, że warto poświęcić jej półtorej godziny czasu.

"21 Jump Street" zawiera pewien schemat, który pojawia się w komediach sensacyjnych od wielu lat. Jest tutaj dwu policjantów; jeden brzydki i gruby, drugi przystojny i wysportowany. W filmach tego typu często pojawia się podobny motyw - z tym, że jeden policjant jest czarnoskóry, a drugi nie. I pomiędzy tymi dwoma bohaterami kręci się cały film (czasem jeszcze wokół ich szefa).

Nie inaczej jest w "21 Jump Street". Jest i szef, oczywiście w odróżnieniu od białych bohaterów - czarnoskóry. A gra go znany nie tylko w świecie filmowym, ale i muzycznym 45-letni już Ice Cube, który od czasów N.W.A. nic nie stracił z młodzieńczego wigoru. To on, grając kapitana Dicksona, wyznacza świeżo upieczonych adeptów szkoły policyjnej do nowego zadania. Morton Schmidt i Greg Jenko zostają przydzieleni do specjalnej jednostki, która ma rozpracować tożsamość dilerów narkotykowych w high school. W żadnym wypadku nie jest to wyróżnienie dla policjantów - do owej jednostki zostali przydzieleni wyłącznie dlatego, że wyglądają... młodo.

Schmidt i Jenko znają się od ponad 10. lat. Obaj chodzili do tej samej szkoły; Jenko uchodził za szkolnego przystojniaka, Schmidt natomiast był ofermą stylizującą się na Eminema w tlenionych blond włosach i szerokich spodniach. Po latach wydaje się, że oprócz zamiany ubrań na policyjne mundury niewiele się zmieniło. A jednak to tylko pozory; bohaterowie, prowadząc owo śledztwo, przejdą duchową przemianę. A może nawet któryś z nich pozna miłość swojego życia.

W przeciwieństwie do "Kobiety w klatce", jest tutaj pełno humoru. Grający główne role Johnatan Hill i Channing Tatum grają świeżo i charyzmatycznie, a scenariusz (którego współautorem jest właśne Hill) mimo oczywistych schematów, napisany jest sprawnie. Jeśli więc szukacie dobrej komedii na wieczór - z czystym sumieniem polecam.

sobota, 16 sierpnia 2014

MUZYKA: 5 płyt na... chybił-trafił

Kiedy byłem w liceum, słuchałem o wiele więcej rapowych płyt i o wiele bardziej interesowałem się tą kulturą. Biorąc pod uwagę, że raperów w Stanach mamy "jak mrówków", a ich wydawnictwa to nie tylko pełnoprawne albumy, ale i epki, mixtape'y oraz bootlegi, nie starczyłoby mi czasu, by to wszystko na spokojnie przesłuchać. A mimo to słuchałem, zaciekawiony nie tylko tym, co ukazuje się w Nowym Jorku i Kalifornii, ale także w Teksasie czy Bay Area. Teraz jednak, już nie-dziecięciem będąc, sprawdzam przede wszystkim materiały od znajomych mi ksywek. W poniższym zestawieniu wybrałem metodą chybił-trafił albumy, które w ostatnim czasie często goszczą na moich głośnikach. Kolejność alfabetyczna.

1. Dilated Peoples - Directors Of Photography
Pewnie narażę się swoją opinią wielu czytelnikom tego bloga, ale powiem szczerze: nigdy nie byłem fanem Dilated Peoples. OK, mają fajne bity i niektóre klipy. Ale Evidence'a uważam za przereklamowanego rapera z monotonnym flow ("slow flow" w tym przypadku wcale nie jest komplementem), a Raaka to przeciętny raper, który mnie nie przyciąga zupełnie niczym. Mimo to, grupa ma fanów na całym świecie i od lat dużo koncertuje. "Directors Of Photography" to - jeśli się nie mylę - 5. płyta w dyskografii Dilated Peoples. I choć zachwytów było co niemiara po wypuszczeniu dwu opatrzonych video singli: "Good as gone" oraz "Show me the way" z bardzo dobrym, gościnnym udziałem Aloe Blacca, to sama płyta chyba nie przypadła do gustu nawet zatwardziałym fanom, bo dość cicho o niej nawet kilka dni po premierze. Ja "Directors Of Photography" przesłuchałem kilka razy od deski do deski, wciąż jednak DP mnie nie przekonuje, i pewnie nigdy nie przekona. W numerze "L.A. River Drive" zwrotka Sick Jackena wypada najkorzystniej na tle całego albumu; jedynym numerem, którzy naprawdę mi się podoba, jest zamykający płytę "The Bigger Picture" z fajnym bitem i ciekawym refrenem.

2. DJ Mustard - "10 Summers"
Płyta 24-letniego DJ'a Mustarda także wzbudza u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony brzmienie "10 Summers" przywołuje na myśl klimat kalifornijskich rapowych płyt z połowy lat 90., z drugiej zaś bity na tym albumie z tego samego powodu wydają mi się proste jak konstrukcja cepa. Nie wiem, jakim cudem DJ Mustard w krótkim czasie zjednał sobie tylu słuchaczy, bo jego produkcje nie są ani odkrywcze, ani szczególnie się wyróżniające. A jednak Mustardowi udało się zebrać na "10 summers" śmietankę mainstreamowych raperów: są YG, 2 Chainz, Lil Wayne, Rick Ross, Wiz Khalifa i Imasu!. Nie jest to oczywiście zła płyta i wśród 12. numerów każdy z pewnością znajdzie swojego faworyta; ja najczęściej zapętlam "Throw Your Hood Up" z gościnnym udziałem Dom Kennedy'ego, Royce'a i RJ'a.

3. G-Eazy - "Must Be Nice"
O Geazy'm pisałem już tutaj, więc tym razem jego sylwetki nie będę przedstawiał. Co się zaś tyczy samej płyty: "Must Be Nice" to EP-ka z 2012 roku rapera, na której znalazło się 10 utworów. Do kilku numerów powstały klipy, m.in. do "Marilyn" i kontrowersyjnego "Loaded", który chyba nawet fanom niekoniecznie przypadł do gustu (zebra na plaży? o co chodzi?). Całość natomiast świetnie obrazuje, jaką długą drogę przeszedł w swojej karierze raper - nawet na przestrzeni tych dwudziestu czterech miesięcy. Co prawda flow mu się nie zmieniło, ale część bitów (wspomniane "Loaded" czy "Lady killers"), to zupełnie inna bajka, niż jego najnowsza płyta, czyli "These Things Happen". Dla osób, które śledzą twórczość młodego rapera, "Must Be Nice" to pozycja obowiązkowa.

4. Lil Keke - "Money Don't Sleep"
I wreszcie Houston/Texas, czyli obok Bay Area moja ulubiona scena rapowa. Lil Keke to dziś 38-letni raper, który ma za sobą długą i niełatwą drogę. Od 1997 roku nagrał 13 pełnoprawnych albumów, 8 w kolaboracjach i 21 (!) mixtape'ów. Przyznaję, że to imponujący wynik. Owa długa i wyboista droga, to marsz przez wielkie majorsy w rodzaju Warner Music Group czy jeszcze bardziej legendarnego Universal Motown, po płyty wydawane w małych, lokalnych labelach, o których pewnie nikt by nie usłyszał, gdyby nie siła internetu i liczba fanów Lil Keke na całym świecie. W tym roku raper także nie próżnował; nagrał 1 mixtape, a "Money Don't Sleep" to jego najnowsza produkcja, na którą składa się zawrotna liczba aż 19. nowych utworów. Płytę promuje m.in. video do kawałka "Worry Bout You" z gościnnym udziałem Kirko Bangza. Promocja też płyty trochę siadła, albo po prostu znowu jest zogniskowana wokół słuchaczy z Houston, bo nawet trudno znaleźć mi było i ten jeden jedyny klip... Tak czy siak - płyta trzyma poziom i stali słuchacze na pewno zostaną usatysfakcjonowani. To właśnie Lil Keke był jednym z tych raperów, który przyśpieszał, rapował na syntetycznych bitach, zwalniał wokale, zanim stało się to modne na całym świecie.

5. Twista - "Dark Horse"
Od wielu lat, kiedy słyszę ksywkę "Twista", przed oczami mam artykuł ze starego Ślizgu, który zatytułowany był mniej więcej tak: "Twista - ochroniarz z Chicago". I to rzeczywiście prawda; Twista, nawet już nagrywając płyty, lecz wciąż nie odnosząc komercyjnego sukcesu, pracował "w zawodzie", czyli był ochroniarzem znanych aktorów i piosenkarzy. Przez wiele lat uchodził także za najszybciej rapującego rapera i właściwie pioniera tego stylu (obok Bone N Thugs Harmony). Płyta "Dark Horse" jest 9. w jego dorobku i pierwszą po 4. latach. Niestety, mimo hitowego potencjału, prawdopodobnie nie odbije się echem; zresztą, ciężką byłoby powtórzyć sukcesy sprzed lat; platynę za "Kamikaze" (2004), złoto za "The Day After" czy "Adrenaline Rush 2007" (odpowiednio 2005 i 2007 rok). Poprzednie płyty ukazywały się bowiem w wielkim Atlantic Records, natomiast ostatnie 3 wydał Twista nakładem Get Money. Na "Dark Horse" udzieliło się sporo znanych gości, m.in. Wiz Khalifa, Tech N9ne i Tyme, a promuje go kilka ciekawych klipów (niestety niskobudżetowych): choćby "Dark Horse" czy "It's yours". W samym jednak Chicago Twista wciąż ma wiernych fanów, co potwierdza filmik z dnia promującego tę płytę.

czwartek, 14 sierpnia 2014

MUZYKA: Wojowniczy imigrant z Ghany

Jeszcze niewielu o nim słyszało. Charakterystyczny, głęboki głos oraz niesamowita charyzma to dwie cechy, którymi Kwabs wyróżnia się na tyle mocno na tle współczesnej sceny muzycznej, że wkrótce na pewno będzie na ustach wszystkich słuchaczy muzyki soul, i nie tylko.

Ten 24-letni piosenkarz urodził się w Ghanie, lecz wraz z rodzicami szybko wyjechał do Wielkiej Brytanii i tam spędził większość swojego życia. Kwabena Adjepong, bo tak naprawdę nazywa się ów Ghańczyk, jest obecnie mieszkańcem Londynu, w którym śpiewa, komponuje, pisze teksty i studiuje jazz.


Idolem Kwabsa jest Billie Whiters, i to słychać. Utwory Kwabeny cechuje głębia, poetyckie teksty i multum emocji, które wkłada w każdy kawałek. Mieszają się gospel, afrykańskie dźwięki i soul. Jego śpiew przyprawia o dreszcze, a po raz pierwszy szeroka publiczność mogła się o tym przekonać na własnej skórze w 2010 roku, gdy Kwabs wystąpił w Pałacu Buckingham. Video z tego występu poniżej.


Kwabs jak dotąd opublikował w internecie tylko kilka kawałków, które można przesłuchać tutaj. Poza tym jest on autorem 4-kawałkowej EP-ki. Owa produkcja, pt. "Pray for love", zapowiada jego pełnoprawny album, który ma się podobno ukazać jeszcze w tym roku.

wtorek, 12 sierpnia 2014

RECENZJA KSIĄŻKI: James Thompson - "Anioły śniegu"

Nie ma nic dziwniejszego, niż zabrać się za ponury kryminał w środku lata, w piękny i słoneczny dzień. Nie ma też nic dziwniejszego, niż historię dziejącą się zimową porą w przysypanej śniegiem Finlandii czytać w trzydziestostopniowym upale nad morzem. A tak właśnie pochłanianie tej książki wyglądało w moim przypadku.

"Pochłanianie" to w przypadku tej powieści słowo kluczowe. Świetnie się czyta ten debiutancki kryminał Jamesa Thompsona - Amerykanina z urodzenia, który przed 14. laty spakował bagaże i przeniósł się do stolicy Finlandii. Z notki biograficznej zamieszczonej w "Aniołach śniegu" można się dowiedzieć, że Thompson (niestety, już świętej pamięci...) studiował w Finlandii filologię angielską i fińską, a pracował długo m.in. jako barman, sprzedawca numizmatów i żołnierz. I widać wyraźnie, że pisząc "Anioły śniegu" czerpał garściami ze swoich bogatych doświadczeń.

Bohaterem powieści jest Kari Vaara -  fiński inspektor o twardym charakterze i smutną przeszłością. Przed laty bowiem żona zostawiła go dla innego, a jeszcze wcześniej, w dzieciństwie, Vaara był świadkiem śmierci swojej siostry. Do dziś ma z tego powodu traumę, a najgorsze jest to, że nawet własny ojciec posądza go o jej śmierć... Dodatkowo atmosfera niewielkiego miasteczka Kittila, w której mieszka i pracuje Vaara, działa na wszystkich przytłaczająco. Wielkim problemem mieszkańców jest szerzący się alkoholizm oraz sama mieścina, w której przez większą część roku pada śnieg, jest zimno i ciemno. Wyraźnie da się odczuć ową ciężką atmosferę, czytając poczynania inspektora Vaary (powieść napisana jest w pierwszej osobie).

Mundurowy mimo wszystko radzi sobie całkiem nieźle. Ma piękną żonę, Amerykankę, z którą wkrótce spodziewa się dziecka. Dobrze żyje mu się w Kittilii, choć żona, Kate, nie podziela jego entuzjazmu; drażni ją pogoda, panujące obyczaje (z książki można się naprawdę wiele dowiedzieć o mentalności Finów, np. o tym, jak bardzo są małomówni i zamknięci w sobie), i w ogóle najchętniej wróciłaby do rodzinnej Ameryki. Vaara nawet rozważa przeprowadzkę, choć gdy pewnego dnia w sennej Kittillii dochodzi do tragedii, plany zostają przełożone na inną porę.

Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem (pora ta nazywana jest "Kaamos" - czyli połączenie paraliżującego mrozu i nieustających ciemności) pewien mężczyzna odnajduje zwłoki czarnoskórej kobiety. Szybko okazuje się, że jest nią międzynarodowej sławy somalijska aktorka. Morderstwo jest niezwykle okrutne - Sufii Elmi zabójca m.in. wydłubał oczy, prawdopodobnie także ją zgwałcił. Opisy Thompsona, (szczególnie miejsca zbrodni i kostnicy) są niezwykle plastyczne, więc czytelnicy o słabszych nerwach powinni przygotować się na naprawdę mocne doznania.

Inspektor Vaara krąży, rozmawia, snuje teorie... Kiedy wydaje się, że rozwiązanie jest tuż tuż, okazuje się, że trop był całkowicie błędny. A dochodzi nawet do tego, że oskarżonymi o morderstwo są była żona inspektora oraz jej kochanek, bogaty biznesmen, który lubi korzystać z usług prostytutek. Wychodzi także na jaw nieszczęśliwa historia zamordowanej Sufii Elmi; choć wszystkim wydaje się, że sławna aktorka zarabiała ogromne pieniądze, to prawda jest zgoła inna. Czarnoskóra piękność z Somalii zarabiała na życie jako luksusowa prostytutka, a wszyscy "klienci" traktowali ją jak niepotrzebnego śmiecia...

"Anioły śniegu" to dobry, mroczny kryminał. Fabuła jest dobrze poprowadzona, a zakończenie zaskakujące. Dodatkowo cieszy fakt, że autor poruszył także wątek mentalności Finów, bo w Polsce chyba jednak niewiele o nich wiemy. A mimo względnego spokoju, jaki tam panuje, dramaty ludzkie wszędzie są podobne; a zwłaszcza, gdy codzienna aura za oknem także nie powoduje uśmiechu na ustach...

Pisząc tę recenzję, zrobiłem mały research w Internecie. I natknąłem się na, niestety, smutną informację. Otóż, James Thompson zmarł niespodziewanie 5 dni temu w swoim domu w Lahti. Miał 49 lat. Na razie nie wiadomo, czy jego ostatnia książka pt. "Helsinki Dead" ujrzy światło dzienne.

Autor: James Thompson
Tytuł: Anioły śniegu
Wydawca: Amber
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 335

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Amber

czwartek, 7 sierpnia 2014

SERIALE: 5 czarno-białych seriali, które powinieneś obejrzeć

Stare seriale mają to do siebie, że interesujący i specyficzny klimat nieco gryzie się z archaicznym montażem i naiwnymi współcześnie rozwiązaniami fabularnymi. Ale i tak mają swój urok i uważane są za kultowe. Dzisiejsi piętnasto- czy nawet dwudziestolatkowie nudzą się, oglądając odcinki np. "Czterech pancernych i psa", gdzie jedna scena potrafi trwać kilka minut, a wszystko oparte jest nie na akcji, tylko na dialogach. Podobnie jak z "Pancernymi" jest także z innymi serialami tamtejszej epoki, szarych lat 60. Co jednak ważne - w przeciwieństwie do dzisiejszych seriali, stare polskie produkcje w niczym nie ustępowały zagranicznym. W poniższym zestawieniu znalazły się 4 polskie i 1 zagraniczny serial; prawdziwe hity, o których z jakiegoś powodu zapomniano szybciej, niż o wspomnianych "Pancernych" czy "Stawce większej niż życie". Kolejność alfabetyczna.

1. Do przerwy 0:1
Na Youtube nie mogłem znaleźć żadnego odcinka serialu, więc w miniaturce znajduje się jego kinowa, 1,5-godzinna wersja pt. "Paragon gola". Wracając jednak do "Do przerwy 0:1", był on serialem skierowanym do młodzieży (dziś już się takich nawet nie robi) i został zrealizowany na podstawie powieści popularnego wówczas pisarza, Adama Bahdaja. Serial składał się z 7. odcinków, w których udział wzięli m.in. znany z "Alternatyw 4" Roman Wilhelmi. Główną rolę zagrał natomiast Marian Tchórznicki, dubbingowany (!) przez aktorkę Krystynę Chimanienko, która lepiej "grała" głosem od 14-letniego wtedy Tchórznickiego. Serial opowiadał o perypetiach grupki chłopców, którzy bardzo chcieli wygrać podwórkowy turniej drużyn piłkarskich. Ich wielkie plany i marzenia o zwycięstwie rozwiewają nieuczciwi dorośli, którym chłopcy muszą stawić czoła, z tytułowym Paragonem na czele. Początkowo serial nie spodobał się komisji kolaudacyjnej (musiała ona zatwierdzić każdą produkcję, żeby znalazła się na ekranach), która twierdziła, że realizatorzy pokazali za dużo "starej i brzydkiej Warszawy, a za mało nowoczesnej, socjalistycznej". Jakoś jednak udało się go przepchnąć przez cenzurę, a młodzi widzowie przyjęli serial z wielkim entuzjazmem. Sukcesem okazał się także m.in. w Szwecji, która uznała "Do przerwy 0:1:" za bardzo dobrą produkcję.

2. Kapitan Sowa na tropie
Spośród wymienionych w tym poście seriali, ten powyżej jest moim ulubionym. "Kapitan Sowa na tropie" należy do tych seriali, które - mimo niewielkiej ilości wyprodukowanych odcinków (ma zaledwie 8) - trzymają wysoki poziom. Serial wyemitowany po raz pierwszy w latach 1965-1966, a jego reżyserem był znany z późniejszego "Bruneta wieczorową porą" czy "Misia", Stanisław Bareja. "Kapitan Sowa" opowiadał o przygodach kapitana milicji obywatelskiej (w tej roli Wiesław Gołas) i jego pomocniku, Albinie (Michał Szewczyk). W każdym z tych 8. 25-minutowych odcinków, zagrali natomiast inni znani aktorzy, m.in. Pola Raksa, Kalina Jędrusik, Bohdan Łazuka i Janusz Gajos, i w każdym także główni bohaterowie rozwiązywali inną, kryminalną sprawę: raz było to zabójstwo pracownika zagranicznego cyrku, innym zaś chodziło o seryjnego mordercę kobiet z miejscowości wypoczynkowej.

3. Przygody psa Cywila
Grubo się mylicie, sądząc, że pierwszym serialem opowiadającym o psie-policjancie był niemiecki "Komisarz Rex" lub, co gorsza, polski "Komisarz Alex". Otóż nie! To bowiem Polacy już w 1970 roku owczarka niemieckiego uczynili tropicielem wszelkiej maści złoczyńców. "Przygody psa Cywila" składały się z 7. odcinków, w których główną rolę grał Krzysztof Litwin, czyli sierżant Walczak, a partnerowali mu Wojciech Pokora - serialowy porucznik Zubek oraz Marian Łącz - oficer prowadzący szkolenia psów. Serial cieszył się sporą popularnością szczególnie w latach 70. Utrzymany był w konwencji kina kryminalno-komediowego, nie zabrakło w nim pościgów, strzelanin i wybuchów, przez co serialowy pies Cywil zawsze miał łapy pełne roboty... Nie udało mi się znaleźć na Youtube żadnego odcinka; wszystkie odcinki "Przygód psa Cywila" dostępne są na stronie Tvp.pl.

4. Wojna domowa 
"Wojnę domową" powinna kojarzyć większość z Was, z racji tego, że serial ten jest dość często powtarzany w TVP. Produkcja po raz pierwszy była wyemitowana w 1965 roku. Wszystkie 15 odcinków wyreżyserował Jerzy Gruza (znany także z reżyserii wielu innych, kultowych seriali, np. "40-latka", "Tygrysów Europy" czy "Pierścienia i róży"). Scenarzystką "Wojny domowej" była pisarka Mira Michałowska, znana także jako tłumaczka prozy Ernesta Hemingwaya. Serial opowiadał o losach 16-latka Pawła oraz jego przyjaciółki, rok młodszej Anuli. Poruszano problemy ówczesnych nastolatków i ich rodziców, dlatego "Wojna domowa" zainteresuje każdego, kto zastanawia się, jak kiedyś żyli i myśleli nasi rodzice oraz dziadkowie. W głównych rolach wystąpili znani i lubiani aktorzy, m.in. Irena Kwiatkowska, Alina Janowska czy legenda Kabaretu Starszych Panów - Jarema Stępowski. Natomiast w rolę Pawła wcielił się Krzysztof Janczar, dziś znany głównie z roli Bolka w telenoweli "Klan". Dla zainteresowanych: "Wojna domowa" dostępna jest na stronie internetowej telewizji TVP. 

5. Święty
Brytyjska produkcja z uwielbianym Rogerem Moorem, aktorem, który zasłynął nie tylko z roli Jamesa Bonda, ale właśnie i Simona Templara w "Świętym". Ten brytyjski serial, produkowany w latach 1962-1969 (ukazało się 118 odcinków w 6. sezonach), to chyba najbardziej znany serial kryminalny na świecie. Stacje telewizyjne nawet dziś powtarzają go dość często, a warto też wspomnieć, że "Święty" oparty jest na książkach Lesliego Charterisa, który od 1928 do 1963 napisał łącznie 37 (!) książek z Simonem Templarem w roli głównej (później do serii włączono powieści kontynuatorów - podobnie jak w przypadku naszych rodzimych "samochodzików"). Grany przez Moore'a Simon Templer, był złodziejem w stylu Robin Hooda - okradał bogatych kryminalistów i oprócz czerpania z tego niezłych profitów, wsadzał kryminalistów za kratki. Zawsze jednak deptał mu po piętach inspektor Claude Eustace Teal, który najwyraźniej nie doceniał starań i talentów tytułowego "Świętego"... Na szczęście Templar przez wszystkie odcinki był krok przed pragnącą go schwytać policją.

wtorek, 5 sierpnia 2014

RECENZJA KSIĄŻKI: Bernhard Roetzel - "Gentleman. Mężczyzna z klasą"

Caban czy chesterfield? Saddle shoe czy oksford? Nie wstydź się przyznać, że nie wiesz o co chodzi. Dopiero czytając tę książkę, dowiesz się, co znaczy wyglądać jak prawdziwy gentleman.

Bernhard Roetzel jest jednym z najbardziej poważanych osób w dziedzinie klasycznej mody męskiej. Ten urodzony w Hannoverze 48-latek opublikował powyższą książkę już w 1999 roku, czyniąc z niej jedną z najważniejszych pozycji dotyczących bycia gentlemanem. Dotychczas "Gentleman. Mężczyzna z klasą" została przetłumaczona na 19 języków, a o Roetzelu dzięki niej usłyszał cały świat; autor, idąc za ciosem, opublikował kilka kolejnych książek, bywa także gościem wielu sklepów odzieżowych na całym świecie.

Co czyni tę książkę interesującą? To nie tylko ciekawe fotografie, praktyczne porady dotyczące np. tego, jak prać koszule czy wiązać krawaty, ale również rys historyczny, od którego Roetzel rozpoczyna każdy rozdział; porównuje trendy obowiązujące na początku XX wieku i dziś, zwyczaje modowe w różnych krajach, zajmująco pisze też o historii dżinsów.

Co ważne - pisząc np. o garniturach, autor nie ogranicza się wyłącznie do drogich i ekskluzywnych marek. Radzi m.in., jak oszczędzać kompletując garderobę, czy jak czyścić skórzane buty, aby służyły jak najdłużej. Analizuje problem, który ma chyba każdy, kto dobiera sobie strój, czyli łączenie kolorów, i dochodzi do wniosku, że najbardziej przydatne w tej kwestii jest... koło barw, na pewno znane wszystkich jeszcze z lekcji plastyki w szkole. Podczas lektury bywałem szczerze zaskoczony tematami, które porusza Roetzel; kto bowiem dziś wie, że kolory dzielą się na grupy - rustykalne, biznesowe, młodzieżowe i wieczorowe? No właśnie. A Roetzel wie. I tłumaczy to w bardzo przystępny sposób.

Garnitury, kapelusze, skórzane buty... Stop! Gentleman to także mężczyzna, który chodzi w t-shirtach, krótkich spodenkach, koszulkach polo oraz bluzach z kapturem. Zdziwieni? Otóż, Roetzel uważa, że ubrania nigdy nie są nieatrakcyjne czy bezstylowe; problem powstaje, gdy ubrania są noszone przez niewłaściwych ludzi w nieodpowiednim miejscu i czasie. To zresztą bardzo trafna maksyma, której warto się trzymać.

Książkę "Gentleman. Mężczyzna z klasą" polecam przede wszystkim tym, którzy interesują się modą. To także świetna pozycja dla osób pasjonujących się historią ubrań. Ta książka uświadomiła mi między innymi, ile pracy wkłada szewc w zrobienie pary butów. I dlaczego mimo wszystko warto zainwestować w skórzane, solidne buty, których cena nierzadko przyprawia o zawrót głowy.

Autor: Bernhard Roetzel
Tytuł: Gentleman. Mężczyzna z klasą
Wydawca: Buchmann
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 237

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Buchmann